29 grudnia 2008

Kings of Leon - Only by the Night

Kings of Leon - Only by the Night (Sony Music)





  • Closer; Crawl; Sex on Fire; Use Somebody; Manhattan; Reverly; 17; Notion; I Want You; Be Somebody; Cold Desert;
  • DVD: Use Somebody; On Call; Sex on Fire; Crawl; Manhattan;
Skład:
  • Caleb Followill - voc, g
  • Nathan Followill - dr, voc
  • Jared Followill - b, voc
  • Matthew Followill - g, voc
Produkcja: Angelo Petraglia i Jacquire King

Kolejna recenzja, tym razem płyty anglojęzycznej. Przyznam się szczerze, że sięgnąłem po nią głównie za sprawą moim zdaniem najlepszego singla roku 2008 - "Sex on Fire" - i nie rozczarowałem się, aczkolwiek najwyższej noty także ten album ode mnie nie dostanie, nawet pomimo faktu, że już po raz drugi Amerykanie z Kings Of Leon znaleźli się dzięki Only by the Night na pierwszym miejscu UK Charts (brytyjskiej listy sprzedaży).

Według samych twórców, w sensie tekstowym płyta ta miała być bardziej "polityczna" od wszystkich poprzednich, jednak dopiero za n-tym razem kiedy zwróciłem uwagę na teksty w tym świetle nabrały one dla mnie znaczenia prawdziwie politycznego, jednak pomimo tego nie przeszkadza ona po prostu cieszyć się z samej muzyki.

Mimo iż staram się unikać takich porównań, nie sposób pisząc o Only by the Night nie odnieść się do jej poprzednika, Because of the Times z zeszłego roku. Nie chcąc bynajmniej krytykować zespołu, pierwsza i najważniejsza różnica pomiędzy tymi płytami to fakt, że w końcu można... usłyszeć wyraźnie słowa wokalisty, Caleba Followilla, który dojrzał do bycia prawdziwym liderem zespołu.

Całość zaczyna "Closer", spokojny utwór oparty na gitarze i perkusji, z charakterystyczną barwą głosu wspomnianego wokalisty. Ten utwór wprowadza nas w styl tej płyty - prostota, melodyjność, zapadająca barwa głosu wokalisty.

Następny utwór, "Crawl", to pierwszy utwór z tego albumu, który ujrzał światło dzienne. Po umożliwieniu ściągnięcia tego utworu z oficjalnej strony zespołu, spotkał się on z tak pozytywnym odzewem że jeszcze bardziej zmotywowany muzycy wrócili do komponowania materiału, czego owocem był "Sex on Fire", pierwszy oficjalny singiel z Only by the Night, po raz kolejny powtórzę - utwór moim zdaniem genialny. Jest w nim wszystko, co być powinno - intrygujący początek, wciągający wokal, snująca się cicho w tle gitara, prosta, ale chwytliwa sekcja rytmiczna i przede wszystkim - ten refren, który moi sąsiedzi chcąc nie chcąc już na pewno znają na pamięć. Całkowicie zasłużenie singiel ten zadebiutował na pierwszym miejscu w UK Charts, niebawem całoroczne podsumowanie i jestem pewien że i w nim zajmie wysokie miejsce.

Kto myślał, że po takim utworze musi być już tylko gorzej jest w błędzie. Następny utwór to kolejny singiel - "Use Somebody". Temu zespołowi nie powiodło się już tak dobrze w notowaniach, zajął "tylko" drugie miejsce w UK Charts.

"Manhattan" najbardziej kojarzy się z twórczością U2, zwłaszcza dzięki linii gitary, którą wielu porównuje do gitar Edge'a. Nieprzypadkowo Kings of Leon najwięcej porównań mają do tej właśnie kapeli oraz The Strokes - dużą sławę zdobyli dzięki pierwszej trasie koncertowej właśnie z tymi zespołami, co skutecznie umożliwiło im wypłynięcie na międzynarodowe wody. "Reverly" to najbardziej "balladowy", bluesowy utwór na płycie - słychać, że panowie rzeczywiście powrócili do południowych "korzeni". Następnym utwór, "17", opowiada nam również w podobnym bluesowym stylu historię poznania 17-latki z hiszpańskim rodowodem, i choć utwór nie jest wybitnie skomplikowany, to i tak słucha się go z przyjemnością, podobnie jak i kolejny, "Notion".

"I Want You" pozostaje w pamięci dzięki pulsującej linii basu, natomiast "Be Somebody" za sprawą porywającej gry perkusji na początku i stopniowanemu napięciu ze strony gitar. Na sam koniec albumu dostajemy utwór o specyficznym znaczeniu - jeśli wierzyć plotkom, "Cold Desert" został zaśpiewany przez Caleba w stanie upojenia alkoholo-narkotycznego, ale ja jednak tym plotkom wiary nie daje, bo jest zaśpiewany w sposób rewelacyjny i sprawia, że z utęsknieniem będę czekał na następną płytę Kings of Leon.



Do polskich sklepów trafiła tylko edycja studyjna, natomiast w moje ręce wpadła wersja brytyjska z bonusowym dodatkiem - płytą dvd opisaną jako "Live in London Featuring live performances". Po przesłuchaniu albumu studyjnego z wielką nadzieją włączyłem i tę płytę, licząc na fragment koncertu z Londynu, jednak przeżyłem duże rozczarowanie. Wersja live wg. braci Followillów to po prostu wykonanie pięciu utworów - "Use Somebody", "On Call", "Sex on Fire", "Crawl" oraz "Manhattan" - owszem, na scenie, ale w jakimś studiu, bez udziału jakiejkolwiek publiki, bez jakichkolwiek emocji. Naprawdę nie rozumiem jaki sens miało nagranie takiego krążka - chcieli pokazać fanom jak wyglądają? Że stać ich na dobry sprzęt i światła? Sama jakość nagrania także pozostawia wiele do życzenia - bas momentami brzęczy (zwłaszcza w "On Call"), perkusja zlewa się z resztą instrumentów, wokal kilkukrotnie spóźnia się z wejściem (wyjątkowo drażniące w "Sex on Fire"), sami muzycy nie wyglądają także zbyt przekonywująco, może i im brakuje właśnie samej publiki? Zawiodłem się na tej płycie "live".

W ocenie końcowej pominę tę dodatkowy dysk, traktując go jako prezent i ciekawostkę dla fanów, i skupię się na samym właściwym albumie. Jednym zdaniem - jeden z albumów roku, choć zapewne przegra z Oasis, AC/DC, Stereophonics czy Leoną Lewis, ale pewne jest to, że album ten pokazał że stać tych panów na kawał porządnej, przystępnej dla wielu muzyki, jednocześnie wysoko podnosząc im poprzeczkę, bo niełatwo będzie przebić im sukces singla "Sex on Fire"... Ale i tak będę trzymał za chłopaków kciuki.

I na sam koniec jedna rzecz której nie mogę zrozumieć, mianowicie jakim cudem twórczość Kings of Leon jest tak nisko oceniana nie tylko przez recenzentów, ale i przez samych słuchaczy za oceanem, w ich ojczystym kraju. Czy to może przez utwory typu "Crawl", który to pokazuje pokonaną Amerykę, która wywołała wszystkie kataklizmy, jakie spadły na ówczesny świat? Raczej nie. Naprawdę ciężko jest mi to zrozumieć, że podczas gdy na Wyspach czy w Australii Only by the Night zadebiutowało na 1. miejscu i pokryło się wielokrotną platyną, to w Stanach "peak position" było dopiero 5. miejscem na liście Billboardu, a w innych rankingach było jeszcze gorzej, np. singiel "Sex on Fire" zajął 56. miejsce na tej samej liście.

28 grudnia 2008

Krótkie podsumowanie roku 2008

Dawno mnie tu nie było, ale koniec roku to szczególna pora, kiedy oprócz Świąt można spotkać się z dużą ilością podsumowań – sportowych, muzycznych, filmowych, politycznych. I ja także przedstawię takie muzyczne podsumowanie ubiegłego roku w postaci Top 10 singli 2008. Zdaję sobie doskonale sprawę, że część z tych utworów ukazała się przed 2008 rokiem, ale dopiero w tym roku zyskały one należną im sławę i rozgłos.

  1. Kings Of Leon – Sex On Fire

  2. Nickelback – Gotta Be Somebody

  3. Amy McDonald – This Is The Life

  4. OneRepublic – Stop And Stare

  5. Apocalyptica ft. Adam Gontier – I Don't Care

  6. Fall Out Boy ft. John Myers – Beat It

  7. Staind – Believe

  8. Kill Hannah – Lips Like Morphine

  9. Katy Perry – I Kissed A Girl

  10. Razorlight - Wire to wire

Jednocześnie stworzyłem inną listę Top 10, z utworami, które zostały nagrane już jakiś czas temu, ale dopiero w 2008 roku „odkryłem” te utwory i na stałe zagościły na mojej playliście. Są to moim zdaniem prawdziwe perełki i warto się z nimi zapoznać, jeśli jeszcze ktoś nie słyszał tych utworów.

  1. Darren Hayes – Lost Without You

  2. The Fray – How To Save A Life

  3. Anouk – Everything

  4. Leona Lewis – Bleeding Love

  5. Linkin Park – Leave Out All The Rest

  6. Damien Rice – 9 Crimes

  7. Faith Hill – There You'll Be

  8. Glen Hansard, Marketa Irglova & The Frames – Falling Slowly

  9. Scott Stapp – Broken

  10. Jim Sturgess – I've Just Seen A Face

7 grudnia 2008

Okiem widza - XVI Festiwal Plus Camerimage

(fot. Michał Justyna)

No i po XVI Festiwalu Plus Camerimage...

O Camerimage można znaleźć wszystkie oficjalne informacje np. tutaj, ja natomiast skupię się na ocenie tego wydarzenie z punktu widza, przedstawiając kilka opinii, których na oficjalnych stronach festiwalu raczej się nie znajdzie.

Był to już szósty Festiwal Camerimage, na którym byłem i po raz kolejny nie rozczarował mnie, ba, wręcz zachwycił. Jak przystało na prestiżowy i największy na świecie festiwal filmowy poświęcony sztuce operatorów filmowych, tak i w tym roku rozmach imprezy przerósł oczekiwania fanów kina. Przede wszystkim ilość filmów – grubo ponad 200 filmów z całego świata oraz w pełni wykorzystanie wszystkich centrów filmowych – Teatru Wielkiego, multipleksu Silver Screen, kina Charlie oraz Łódzkiego Domu Kultury. Rok temu owszem, projekcje odbywały się we wszystkich tych miejscach, jednak w tym roku napięto grafik do granic możliwości – filmy były puszczane niemal ciągiem z krótkimi przerwami. Jednak trzeba nadmienić, że jedna rzecz się w porównaniu z ubiegłym rokiem nie zmieniła – o Łódzkim Domu Kultury można powiedzieć tyle dobrego, co i złego. Pomimo faktu, że wyświetlano w nim znaczną część repertuaru (m.in. wszystkie filmy w konkursie filmów dokumentalnych), to jakość obrazu i dźwięku odstawała mocno od tego, co można było oglądać i słyszeć w Teatrze Wielkim czy Silver Screenie, w kinie Charlie w tym roku ani razu się nie pojawiłem. Przykład: film „Senność”, podczas którego nagle zniknął dźwięk...

Z innych wpadek organizatorskich trzeba nadmienić największą z nich podczas projekcji filmu „Tulpan” z autorką zdjęć Jolantą Dylewską. Film, mimo iż produkcji niemiecko-polskiej, jest rosyjskojęzyczny. Spore zaskoczenie na widowni wywołał fakt, że... nie pojawiły się napisy. Po 10 minutach film przerwano na kilkanaście minut w celu naprawienia usterki, ale to co wydarzyło się w trakcie tego czasu sprawiło, że upewniłem się dlaczego ten festiwal powinien się odbywać i to właśnie w Łodzi. W czasie tej wymuszonej przerwy najpierw na scenę wyszedł Michał "Lonstar" Łuszczyński, od lat główny prowadzący i tłumacz imprezy (o którym jeszcze więcej poniżej) i przeprosił publiczność za tę nieprzyjemną niespodziankę, po czym na scenę weszła autorka zdjęć, pani Jolanta Dylewska, która łamiącym się głosem powiedziała, że ten film należy traktować jako jeden ciągły akt i wobec zaistniałego problemu wycofuje ona film z konkursu... I kiedy ona ledwo co mogła powstrzymać się od łez, reakcja publiczności sprawiła że poczułem się dumny z tego, że ten festiwal ma miejsce w Łodzi. Jedno głośne „Nie!” od widowni, wyjście p. Marka Żydowicza (pomysłodawcy i dyrektora festiwalu od początku jego istnienia) przeprosiny i podziękowanie dla publiczności... Piękna scena, naprawdę. I choć film przyznam szczerze mocno mnie rozczarował, to i tak dla takich scen warto było zjawić się w Teatrze Wielkim.

Inną chwilą, której wcześniej nie doświadczyłem przez tyle lat festiwalu, były owacje na stojąco dla filmu „Slumdog Millionare” aż do końca trwania napisów końcowych. Przyznam szczerze, dawno nie widziałem tak fantastycznego filmu, może sam koniec filmu owszem, przypomina typowe bollywoodzkie kino, ale tuż po obejrzeniu tego filmu nie miałem wątpliwości kto zdobędzie Złotą Żabę w konkursie głównym festiwalu, i tak też się stało. „Slumdog Millionaire” był poza wszelką konkurencją, gorąco polecam obejrzeć ten film.

A propos widowni, i w tym roku należą się jej wielkie pochwały. Każdy film był doceniany brawami, sale były bardzo często zajęte do ostatniego miejsca, widać było że widzowie przeżywają ten festiwal nie mniej niż twórcy, którzy przyjechali na ten festiwal do Łodzi. Właśnie, do miasta Łodzi... Jak powszechnie wiadomo, Łódź może pochwalić się najlepszą szkołą filmową w Polsce, która wydała na filmowy świat takich reżyserów jak m.in. Andrzej Wajda, Roman Polański, Krzysztof Kieślowski, Krzysztof Zanussi, Stanisław Bareja, Piotr Trzaskalski, Jerzy Skolimowski, nie zapominając o aktorach: Janusz Gajos, Małgorzata Foremniak, Cezary Pazura, Zbigniew Zamachowski, Jan Machulski, Agnieszka Dygant i wielu innych... Podczas Ceremonii Otwarcia tegorocznego festiwalu, na sam koniec ceremonii nie obyło się bez zgrzytu. Na scenie pojawił się Marek Żydowicz, który powiedział:

"Jesteśmy coraz lepsi, gala jest coraz krótsza. A teraz z Lonstarem będziemy się Państwu starali coś wytłumaczyć. Kraków ma Andrzeja Wajdę, który przekonał Japończyków, by wybudowali Centrum Manggha. Łódź ma wielu przyjaciół, jednym z nich jest David Lynch. Wielu z nich widzę tu na sali. Jest tu wielu przyjaciół z Rady Miasta, którzy popierają festiwal Plus Camerimage. Ale Łódź ma również pecha. Ponieważ leży w specyficznym, biednym regionie. Do tego stopnia biednym, ze władze regionu nie potrafią albo nie chcą pomóc w budowaniu Centrum Festiwalowego. Będę się przez ten tydzień zastanawiał, czy festiwal ma jeszcze rację bytu, nawet nie w innym mieście, ale w ogóle."

Przykre słowa, ale prawdziwe. Łódź kandyduje do miana Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku, a zabija się takie inicjatywy jak wybudowanie Centrum Festiwalowego, które może stać się wielką szansą Łodzi na rozwój, na przyciągnięcie inwestorów, na nowe miejsca pracy. Pozostaje mieć nadzieję, że zarówno prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki (o którego kompromitacji podczas Ceremonii Otwarcia nawet szkoda mi czasu pisać), jak i inni włodarze mojego miasta pójdą po rozum do głowy i zmienią swoje podejście. Podobnie mam nadzieje, że pan Marek również zmienił swoje podejście na nieco bardziej przychylne po chwilach takich jak podczas przerwy w filmie „Tulpan” - Łódź jest filmowo naprawdę wyjątkowym miastem i szkoda, gdyby ponownie trzeba było przenosić festiwal do innego miasta.

Mam świadomość, że w tej notce może panuje lekki chaos, ale jeszcze tylko dwie uwagi. Pierwsza z nich to niestety krytyka tegorocznej oprawy festiwalu.
Z całym szacunkiem dla twórcy, który zaprojektował ten layout – moim zdaniem jest on tragiczny. Rozumiem, że nie dało się osiągnąć ubiegłorocznego, jubileuszowego wzoru, ale żeby tak okaleczyć festiwal? Co on w ogóle przedstawia? W poprzednich latach owszem, może i projekty nie były piękne, ale też ani razu nie słyszałem tak wielu krytycznych opinii co w tym roku.

Druga uwaga to już pochwała dla osoby prowadzącej praktycznie cały festiwal, Michała Lonstara, odpowiedzialnego za tłumaczenie „na żywo” wypowiedzi polskich artystów na język angielski i vice versa. Ile ten człowiek znaczy od lat dla tego festiwalu niech sama za siebie mówi sytuacja wręczenia nagrody za Wybitne Osiągnięcia w Filmie Dokumentalnym dla Kazimierza Karabasza. Ten starszy artysta po odebraniu nagrody z rąk Bogdana Zdrojewskiego, Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, przemawiał długo, kilka minut, a tuż przed nim przemawiał jeszcze Minister – Lonstar nie miał okazji w międzyczasie tłumaczyć. Przyznam, że pod koniec podziękowań p. Karabasza nie miałem pojęcia jak zaczął on swoje przemówienie, a co dopiero słowa ministra Zdrojewskiego, jednak w tym momencie praktycznie każdy na sali przeżył szok, kiedy Lonstar zaczął tłumaczyć obie wypowiedzi, przytaczając naprawdę każde zdanie. Coś niesamowitego, nawet współprowadząca z nim ceremonię Hanna Lis musiała pochwalić pamięć kolegi.

(fot. Michał Justyna)

I na sam koniec pozostaje mi życzyć wszystkim fanom sztuki filmowej jednego - do zobaczenia za rok (oby) w Łodzi na XVII Festiwalu Camerimage!

30 listopada 2008

RAIN

Druga recenzja, tym razem nie płyty, ale koncertu, a nawet cyklu koncertów. Pomimo szczerych chęci jednak i tym razem ciężko mi obiektywnie zrecenzować to wydarzenie - cykl koncertów RAIN w łódzkim klubie Luka. Ciężko mi recenzować do końca obiektywnie nawet nie z powodu bliższej znajomości z główną organizatorką koncertu, co faktu że chcąc nie chcąc w pewien sposób i ja zaangażowałem się w przygotowania do tego wydarzenia. Ale pomimo to, tak jak i w poprzedniej recenzji, postaram się o jak najobiektywniejsze spojrzenie.
RAIN był cyklem trzech koncertów, które począwszy od 13. listopada co czwartek odbywały się w łódzkim klubie Luka. Każdego wieczora szansę zaprezentowania się dostawały trzy zespoły prezentujące często zupełnie inne style muzyczne, ale właśnie o to chodziło podczas tej imprezy – akronim RAIN powstał od Rock Alternatywa Indie Numetal. Zespoły prezentowały zróżnicowany poziom – od starych wyjadaczy po zjadanych przez tremę początkujących muzyków – ale pomimo to nie można powiedzieć, że któryś z zespołów zawiódł publikę... no właśnie, publikę, największy problem wszystkich trzech koncertów. Poza pierwszym koncertem dawna sala nieistniejącego kina Zachęta przerobiona na klub muzyczny świeciła pustkami – poza pozajmowanymi stolikami rzadko można było ujrzeć kogoś pod sceną, nawet gdy muzyka ledwo co pozwalała wytrzymać w miejscu. Wielka szkoda.
Na pierwszym koncercie zaprezentowały się zespoły Changes, Spine i Coffee Radio. Nie ukrywam, że poza Spine'm, który ma już wyrobioną markę w Łodzi, o pozostałych dwóch zespołach nie słyszałem nawet, ale jak to się mówi po takich koncertach – shame on me.

Zespół Changes z Łodzi i Zgierza zaskoczył mnie przede wszystkim... składem. Niczego nie ujmując reszcie zespołu, naprawdę rzadko zdarza się, aby na jednej z gitar występowała osoba płci pięknej, a gdy jeszcze za mikrofonem staje druga przedstawicielka owej płci może z tego wyjść tylko coś dobrego, i tak było tym razem. Dobrze zapowiadająca się młoda kapela z uzdolnionymi, pełnymi energii muzykami – mam nadzieję, że w przyszłości będą dalej grać i występować, bo choć nie są bardzo doświadczoną kapelą, to kiedy słuchałem ich utworów i patrzyłem na nich, pełnych energii na scenie, odniosłem wrażenie, że jedyne czego brakuje tej kapeli to więcej ogrania, bo pomysłów mają pewnie mnóstwo. Mam nadzieję że przyszłość potwierdzi moje przewidywania, bo solidnych, grających dobrego rocka kapel nigdy za mało.

Kolejną kapelą był dobrze znany w Łodzi Spine. Nie ukrywam, że tego wieczora czekałem przede wszystkim na ich występ i nie zawiodłem się. Chłopaki zagrali świetnie, prezentując przede wszystkim utwory dobrze znane już łódzkiej publice, która bawiła się wybornie. Godzinny set minął błyskawicznie i aż żal, że zespół nie wyszedł ponowne na bisy. Pisząc o Spine nie mogę nie napisać jednej bardzo ważnej uwagi – po koncercie Maciej „Mac” Wdowiak zaprezentował swoje niesamowite umiejętności beatboxerskie, ale nawet pomimo tego nie potrafię zmienić swojego odczucia, że korzystniej dla Spine'u wyszłoby, gdyby główna rola wokalisty pozostała w rękach, a raczej gardle Pawła „Łany” Wankiewicza, któremu umiejętności wokalnych mógłby pozazdrościć niejeden zawodowiec. Wystarczy posłuchać utworów „Ja”, „Nieważne” z EP-ki Nowe uderzenie czy największego dotychczas przeboju zespołu, utworu „Sueno”, aby wyrobić sobie podobne zdanie.

(fot. Piotr "Gruby" Milczarek)
Na koniec na scenie pojawił się zespół Coffee Radio, także z Łodzi. Słuchając tego zespołu trudno nie zauważyć bardzo silnych wpływów muzyki brytyjskiej. Krótkie, żywiołowe kompozycje przeplatane konferansjerką wokalisty sprawiły, że publika została do samego końca koncertu. Pomimo stosunkowo niewielkiego doświadczenia scenicznego chłopaki zagrali jak zawodowcy, i mam nadzieję, że i w ich przypadku wyniknie z tego coś poważniejszego... Ale mają jeszcze czas.
Opisując bardziej generalnie pierwszy koncert z perspektywy czasu trzeba nadmienić, że przyszło na niego najwięcej ludzi – nie dociekam czy była to kwestia większej liczby znajomych tych zespołów czy też może skuteczniejszej promocji koncertu, ważne że po pierwszym koncercie można było mieć powody do optymizmu.
Drugi koncert 20. listopada był dniem zespołów Anima, Humanick i Ultima. Pierwszy z wymienionych nie zachwycił, ale też nie było najgorzej. Można było niestety zauważyć, że był to dopiero drugi koncert w historii kapeli, co było widać przede wszystkim przez ogromne zdenerwowanie podczas tego występu. Jednak na usprawiedliwienie można dodać, że zespół ten składa się z bardzo młodych muzyków i jestem pewny, że jeszcze w przyszłości u nich usłyszymy, ale do tego przed zespołem Anima jeszcze długa droga, przede wszystkim w tworzeniu nowego, bardziej urozmaiconego materiału – kompozycje, które mogliśmy usłyszeć na RAIN były owszem, zagrane poprawnie, ale jednak w kwestii różnych „udziwnień”, wplecenia dodatkowych elementów, które podniosłyby jakość muzyki wypadło to blado.

(fot. Piotr "Gruby" Milczarek)
Drugą kapelą tego wieczoru był zespół Humanick z Koluszek, moim skromnym zdaniem najlepsza kapela dnia. Pomimo iż oficjalnie zespół istnieje dopiero od roku, to wyraźnie po ich zachowaniu i pewności na scenie widać było, że składa się z doświadczonych muzyków. Równy, hardrockowo-metalowy materiał, który miał jedną tylko wadę – wszystkie utwory były na podobnym poziomie, ciężko było wybrać chociażby jeden wyróżniający się utwór, jeśli nie liczyć coveru „I'm so excited”, w którym aż prosiło się, żeby Kinga Bartczak, wokalistka grupy, weszła na wyższe rejestry swojego głosu. Dużym plusem było bogate instrumentarium muzyków – czasem wpleciony orientalny motyw, czasem dobre solo na gitarze. Nie da się jednak pisząc o tym zespole nie odnieść wrażenia, że muzycznie jest to zespół bliski zespołom typu Closterkeller. Duży plus zdobyli u mnie faktem, że po ich występie można było dostać ich najnowsze demo.
Na sam koniec na scenie pojawił się zespół Ultima z Piotrkowa Trybunalskiego. Mam bardzo mieszane uczucia po tym koncercie z powodu zmiany w składzie zespołu w środku koncertu. Na chwilę obecną nie wiem kto śpiewał przez pierwszą część koncertu a kto w drugiej, ale wyszło to bardzo niekorzystnie dla całego występu. Dlaczego? Ponieważ pierwsza część była bardzo dobrze zagrana, ciężkie melodie i zawodowy wokalista sprawili, że publika bawiła się więcej niż dobrze. Natomiast po kilku utworach nastąpiła zaskakująca zmiana i za mikrofonem zameldował się inny osobnik i można śmiało powiedzieć, że zburzył cały dotychczasowy pozytywny wizerunek tego występu. Jeśli to jest nowy wokalista zespołu, to radzę chłopakom poszukać jeszcze raz, bo ten, który prezentował się do końca występu był po prostu fatalny – nieczysty głos, źle dobrana skala, nieudane próby growlingu/krzyku – chyba nie o to chodziło. Mnie osobiście występ Ultimy nie przekonał, zwłaszcza wspomniana druga część występu.

(fot. Piotr "Gruby" Milczarek)
Patrząc całościowo na drugi koncert z cyklu można mieć duże zastrzeżenia co do wyboru zespołów tego dnia. Wszystkie były spoza Łodzi, a wiadomo, że większą część publiki dla takich zespołów stanowią, nie oszukujmy się, znajomi, którzy tego dnia nie dopisali w dużej liczbie.
I przed nami ostatni koncert z cyklu – 27. listopada, pierwszy występował zespół The Washing Machine z Łodzi. Przyznam, że nie był to mój pierwszy koncert tego zespołu na jakim byłem i także tym razem się nie rozczarowałem, choć nie było mi dane z powodów organizacyjnych wysłuchać całości występu. Gitary inspirowane nową falą brytyjskiej muzyki, żywiołowa perkusja niczym Arctic Monkeys, wyrazisty bas i charyzmatyczny wokalista – przy takim połączeniu naprawdę ciężko było usiedzieć w miejscu. Świetny koncert. Pod koniec panowie zagrali instrumentalnie i trzeba powiedzieć, że umiejętności mają naprawdę niemałe, podobnie jak szanse na przebicie się do szerszego grona odbiorów, czego szczerze zespołowi życzę, choć patrząc po ilości koncertów oraz ich lokalizacji (trasa po UK, występ w Studiu A. Osieckiej w Programie III Polskiego Radia, występ na festiwalu w Jarocinie) chyba to już staje się faktem.
Jako drugi zaprezentował się zespół Sickbag z Tomaszowa Mazowieckiego. Przyznam się na wstępie, że po usłyszeniu ich pierwszego utworu nie stałem się od razu ich fanem. Modne ostatnio połączenie ciężkich riffów z rapowanym wokalem to nie jest dla mnie ulubione połączenie, zwłaszcza kiedy słaba akustyka sali nie pozwala na usłyszenie wyraźnie o czym wokalista śpiewa. Jednak dalej już było pod tym względem lepiej. Cover Green Day - „When I come around” wypadł naprawdę dobrze, co zmyło w dużej mierze mylne wrażenie o tym zespole po pierwszym utworze. Kolejne utwory coraz bardziej tworzyły pozytywne wrażenie tego występu, zwłaszcza utwór „Szklanka” (?), w którym ciekawa kompozycja oparta na wyrazistej perkusji świetnie potęgowała narastające napięcie utworu. Kolejnych wyraźnym punktem był utwór „Norvesky”, później jeden z lepszych utworów grupy - „Wiele prawd” z gościnnym udziałem Moniki Kalmus z zespołu Dive oraz długo wyczekiwany przez fanów grupy, zagrany na bis utwór „Goła Jola”, prezentujące szeroki zakres możliwości muzycznych tej grupy. Przykuwająca uwagę była na pewno puszczana w tle prezentacja, opisująca dokonania zespołu oraz styl muzyków, którzy mają za sobą już ponad setkę koncertów, także na wielkich imprezach, jednak jedna rzecz wyglądała odrobinę śmiesznie – mówienie „Dzięki Łódź!” po każdym utworze owszem, ma swój cel gdy gra się dla setek fanów, którzy przyszli na koncert, a nie dla garstki kilkudziesięciu osób zebranych na sali...
Zaraz po Sickbag na scenie miał stawić się zespół Ahead z Łodzi, jednak ku zaskoczeniu wszystkich już w trakcie (!) występu poprzedniej kapeli zaczęli oni rozmontowywać ustawioną na scenie perkusję a następnie zadeklarowali się, że „o tej porze to my już powinniśmy schodzić ze sceny, a nie zaczynać”. Wielce rozczarowujące zachowanie, zwłaszcza że ani pora nie była późna zważywszy że przed nimi grały dwie inne kapele (było to przed godziną 23:00), a także brak szacunku dla osób, które przyszły i zapłaciły za wejście także na ich koncert, zwłaszcza że chyba nikt poza zespołem nie wiedział o co tak naprawdę im chodzi. Ale cóż, zachowanie i takich „gwiazd rocka” się zdarza i nie da się temu zaradzić.
(fot. Piotr "Gruby" Milczarek)
Gdyby pominąć kwestię zespołu Ahead to cały koncert trzeba by ocenić bardzo pozytywnie. Zarówno The Washing Machine, jak i Sickbag to zespoły prezentujące bardzo wysoki poziom i tylko szkoda że zespół Ahead do tego poziomu się nie dostroił swoim zachowaniem.
Warto także nadmienić, że na okazję cyklu RAIN wydana została sumptem organizatorki składanka RAIN, na której można znaleźć utwory wszystkich wykonawców, którzy wzięli udział w tym projekcie. Oprócz tego można było także dostać od zespołów ich EP-ki, ja sam stałem się szczęśliwym posiadaczem płyt zespołów Humanick, Sickbag i Ultima.
Na zakończenie chciałbym pochwalić organizatorkę cyklu RAIN, Anię Zawadzką, która poświęciwszy czas z pomocą sponsorów stworzyła wyżej wymienionym zespołom szansę na zaprezentowanie się publiczności – niektóre zespoły tego potrzebowały bardziej, innym na tym niekoniecznie zależało, ale nie da się ukryć, że tego typu imprezy są Łodzi potrzebne i oby było ich jak najwięcej.
A na sam koniec życzę Ani żeby nie zrażała się nie do końca satysfakcjonującą ilością publiki, która przyszła na koncerty i dalej realizowała swój pomysł. Warto mieć pomysł na siebie i go konsekwentnie realizować.

22 listopada 2008

Coma - Hipertrofia

Coma - Hipertrofia (Sony BMG)



  • CD1: Party; Wola istnienia...; After party; Lśnienie; Diagnoza; Transfuzja; Przesilenie; Nadmiar; Nowe tereny migreny; Trujące rośliny; Ciągi i pociągi; Osobowy; Loty i odloty; Emigracja; Stosunek do służby wojskowej; Zero osiem wojna; Polish Ham; Pożegnanie z mistrzami; Chrum!; Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopów; Koniec pewnego etapu;
  • CD2: Początek pewnego etapu; Enhart; Na na na na; Zamęt; Zwalniamy; Widokówka; Przestrzeń nie-rzeczywista; Parapet; Popołudnia bezkarnie cytrynowe; Ślimak; Cisza i ogień; Epilog ze starym prykiem; Archipelagi; Recykling;
Skład:
  • Piotr Rogucki - voc
  • Marcin Kobza - g
  • Dominik Witczak - g
  • Rafał Matuszak - b, voc
  • Adam Marszałkowski - dr
Produkcja: Tomasz Zalewski, Coma
Ciężko jest mi napisać obiektywną recenzję najnowszej płyty Comy z dwóch powodów. Pierwszy z nich to mój osobisty stosunek do Comy – ich muzyka, a zwłaszcza wydanie dwóch poprzednich płyt zbiegło się w czasie z bardzo ważnymi wydarzeniami w moim życiu. Powód drugi to fakt, że znam ten zespół od wielu lat, z Piotrem Roguckim rozmawiałem już w 2002 roku, kiedy to w moje ręce wpadło demo zespołu Coma, i można powiedzieć że byłem naocznym świadkiem, jak przez te lata ewoluowała muzyka tej piątki chłopaków z Łodzi. Przez dziesiątki koncertów Comy na których byłem oraz setki odsłuchać nagrań Comy wyrobiłem sobie bardzo pozytywne i subiektywne zdanie o tym zespole. Pomimo tego spróbuję najobiektywniej jak potrafię zrecenzować najnowszą, trzecią płytę Comy – Hipertrofię.
Łatwo znaleźć tę płytę na półce w sklepie. Projekt graficzny płyty wyróżnia ją na tle innych wydawnictw, zazwyczaj ozdobionych zdjęciami wykonawców w dziwnych sytuacjach. Tym razem cała szata graficzna okładki, książeczek (dwóch, bo każdy krążek ma swoją własną) i płyt utrzymana jest w dwóch kolorach: czarnym i żółtym. Odpowiedzialny za projekt graficzny Rafał Matuszak wykonał kawał dobrej roboty, a spiralnie ułożone kwadraty na okładce zapraszają nas do blisko dwugodzinnej podróży z Comą.
To, co odróżnia ją od poprzednich wydawnictw to fakt, że jest to album dwupłytowy. Jak przyznał sam Piotr Rogucki w wywiadzie dla listopadowego „Teraz Rocka”, tym razem zespół nie pokusił się o kolejną, nie dla wszystkich zrozumiałą długą nazwę i postawił na jednowyrazową „Hipertrofię”, która oznacza (cytuję P. Roguckiego): „nadmiar, przerost, ale w humanistycznym ujęciu – wybujałość, nadmiar uczuć”. Po wielokrotnym odsłuchaniu albumu nie da się ukryć, że te słowa bardzo trafnie oddają klimat tej płyty – przerost owszem jest, ale... formy nad treścią.
Płyta w zamyśle miała być concept-albumem przedstawiającym życie człowieka od narodzin do śmierci, a nawet po niej. Pomimo iż cały album przesłuchałem od pierwszego do ostatniego dźwięku kilkakrotnie, pomysł tej płyty musi być ukryty naprawdę głęboko. W przeszłości nieraz zdarzało mi się interpretować utwory Comy na swój sposób, doszukiwać się głębszego sensu tam, gdzie wielu go nie znajdywało, jednak w tym przypadku nawet moja skromna osoba nie była w stanie rozgryźć na czym polegała ta idea, jaka przyświecała albumowi.
Mimo to postaram się podążać za tą myślą przewodnią albumu, recenzując kolejne utwory. Całość rozpoczyna „Party, jeden z osiemnastu utworów „instrumentalnych”. Celowo napisałem to określenie w cudzysłowie, bo tak naprawdę nie można powiedzieć, że są to przerywniki czysto muzyczne – większość z nich składa się z odgłosów ludzi, dźwięków poruszania się, odbywania stosunku, płaczu, nawet modlitwy. Przyznam szczerze, że większość tych przerywników uważam za zbędne, często za długie, nic nie wnoszące do samej treści albumu. Przypomina mi się w tej chwili poprzedni album Comy, Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków, na której również znalazły się podobne przejścia między utworami, jednak wtedy nie stanowiły one osobnych utworów, tak jak na „Hipertrofii”, oraz nie było ich aż tyle. Inną sprawą związaną z tymi przerywnikami są ich nazwy – naprawdę ciężko jest zrozumieć, jaki głębszy sens mają nazwy np. „Nowe tereny migreny”, „Polish Ham”, „Chrum!” czy „Ślimak”. Rozumiem, że wszystkie 17 utworów właściwych nie zmieściłoby się na jednej płycie, ale wydawanie dwóch dopełnionych tymi „zapychaczami”, bo tak w większości przypadków trzeba je interpretować, całkowicie rozbiło płytę.
O tych utworach instrumentalnych jeszcze będę pisał, teraz przejdę do kolejnego utworu - „Wola istnienia...”. Próbując pójść drogą concept-albumu zacząłem się zastanawiać, czy Comie chodziło o to, że bohater albumu został poczęty na imprezie (co sugerowałyby dźwięki w pierwszym utworze „Party”) i teraz rodzicielka bohatera rozważa, czy pozwolić nowemu istnieniu przyjść na świat? Innej interpretacji nie byłem w stanie się doszukać. „Wola istnienia...” to bardzo ważny utwór, słuchacz po raz pierwszy może usłyszeć to, na czym zastanawiał się od poprzedniej płyty – jak teraz brzmi Coma. Odpowiedź na to pytanie jest ciężka, bo z jednej strony to ciągle ten sam Rogucki na wokalu, ci sami muzycy na instrumentach (tak, bo „nowy” Adam Marszałkowski nagrywał z Comą już poprzednią płytę), ale jednak coś zupełnie innego. Piątka Łodzian nie zapomniała, jak tworzy się melodie, ani jak tworzyć dobre utwory, ale słychać poszukiwanie nowego stylu, nowej jakości grania.
Mijamy kolejny przerywnik - „After party” - i idziemy do kolejnego utworu, „Lśnienie”. Porównując ten utwór do wcześniej twórczości Comy to coś zupełnie nowego, utwór, który nie miałby prawa znaleźć się na poprzednich albumach. Spokojny głos Piotrka, zupełnie jakby opowiadał bajkę na dobranoc oraz subtelna gitara w tle na początku utworu, później już bardziej „comowo” - mocniej, wyraźniej, ale ciągle melodyjnie. Niestety, w tym utworze już nie jestem w stanie opisać odniesienia do idei podróży człowieka, widać natomiast podróż, jaką odbył Piotr Rogucki pod względem wokalnym – często zmienia intonację, sposób śpiewu, modulacje głosu, widać w jego śpiewie wyraźne wpływy jego aktorskiej kariery, pytanie tylko czy takie „udziwnienia” korzystnie wpływają na całokształt utworu...
Po kolejnym przerywniku, „Diagnozie”, czas na jeden z dwóch wcześniej znanych utworów Comy - „Transfuzję”. Pomimo iż we wcześniej wspomnianym wywiadzie Piotrek mówi, że tylko „Cisza i ogień” to utwór powstały przed tworzeniem materiału na nowy album, to mija się z prawdą. Już rok temu w łódzkiej Dekompresji usłyszałem ten utwór i szczerze przyznam, że nie powalił mnie na kolana. Nie wyróżnia się na tle płyty i mimo że zapewne będzie silnym punktem podczas trasy koncertowej to jednak na płycie wypada niezwykle blado. Podobnie jak dwa kolejne utwory – krótkie „Przesilenie” i „Nadmiar”, utwór, który nie zapada w pamięci. Jednak po kolejnym przejściu - „Nowe tereny migreny” - trafia się nam prawdziwa perełka na pierwszej płycie - „Trujące rośliny”, obok „Zero osiem wojna” najlepszy utwór na pierwszym krążku. Wciągająca linia melodyczna wokalu, mocny refren... Słuchając tego utworu czułem to, czego brakowało mi w początkowych utworach – dobrze znanego klimatu Comy. Szkoda tylko że tego typu utworów jest na płycie tak mało...
Przez kolejny utwór o (nie)wiele znaczącym tytule „Ciągi i pociągi” trafiamy na krótki utwór „Osobowy”, który jest utworem tragicznym i bynajmniej nie mówię o tematyce utworu. Wybijany na perkusji beat, tekst o „obsranych przedziałach jak ul” i sposób śpiewu Roguckiego sprawiają, że do tego utworu nie potrafię się przekonać, zresztą podobnie jak i do kolejnych utworów - „Loty i odloty” oraz „Emigracja”, utworu, którego również nie chciałbym znaleźć na tej płycie. Manieryczny wokal, pstrykanie palcami, wybijany na basie rytm, tekst o tym, że w naszej ojczyźnie zostały już tylko najbrzydsze kobiety i o marzeniach Roguckiego i Matuszaka (jako chórek) że chcieliby się stać homoseksualni – żenujące. Nawet jeśli utwór ten miał zostać potraktowany jako żart, to po prostu chłopakom nie wyszło. Na szczęście chwilę później, po „Stosunku do służby wojskowej”, przychodzi rehabilitacja – pierwszy singiel, „Zero osiem wojna”. Ciekawa lina melodyczna, świetne instrumentarium, może odrobinę niezrozumiały sens tekstu – wszystko to sprawia, że pochwalam decyzję Comy o tym, że właśnie ten utwór poszedł na „pierwszy ogień”, czyli na listy przebojów.
Niestety, potem do końca płyty nie jest już tak pięknie – totalnie bezsensowne „Polish Ham” z odgłosami zarzynanej świni, „Pożegnanie z mistrzami” (z wybitnym tekstem „świnia pozostanie świnią i nie zmieni tego nic”), „Chrum!” to utwory, które w pamięci nie pozostają ani chwilę dłużej niż tyle ile trwają. Nieco lepiej sytuacja wygląda z „Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopów”, jak widać Coma mimo wszystko nie zapomniała jak nazywać utwory. Pomimo usilnych prób i w tym utworze trudno było mi doszukać się głębszego sensu odnośnie woli istnienia i zmieniając płytę na drugi krążek czułem się bardzo rozczarowany tym, co usłyszałem. Na całe szczęście druga płyta poprawiła moją opinię o tej płycie.
Obie płyty scalają dwa utwory. Pierwszy krążek kończy „Koniec pewnego etapu”, natomiast drugi rozpoczyna „Początek pewnego etapu”. Dalej mamy najdłuższy utwór tego wydawnictwa, ponad dziesięciominutowy „Ekhart”, utwór, który jednak wkomponowuje się w styl Comy i daje nadzieję, że jednak może być lepiej. Po krótkim pseudo-koncertowym przerywniku „Na na na na” kolejny nowy stylowo utwór, „Zamęt” – połowę tekstu Rogucki wyśpiewuje przez syntezator, co akurat w tym przypadku korzystnie wpłynęło na utwór, oraz sama końcówka – ostra jazda z wykrzyczanym tekstem. Mijamy kolejny przerywnik „Zwalniamy” i przechodzimy do utworu o zabarwieniu balladowym - „Widokówki”. Wolny, melodyjny wstęp gitary i perkusji, liryczny śpiew Roguckiego i przejmująca końcówka sprawiają, że ogólne odczucia odnośnie Hipertrofii stają się pozytywniejsze. Po kolejnym przejściu, „Przestrzeni nie-rzeczywistej”, słyszymy jednak ponownie utwór bardzo zbliżony stylistyką do „Osobowego” - zmanierowany, nijaki wokal i prosty beat na perkusji to wszystko, co składa się na ten utwór. Jednak tuż za nim (o dziwo bez żadnego przerywnika) zaczyna się najlepsza część całego albumu, która trwa już do końca płyty. „Popołudnia bezkarnie cytrynowe” - w skrócie mogę napisać, że właśnie taką Comę chciałbym słyszeć. Charakterystyczna melodia gitary, wciągająca linia wokalna, interesujący refren i zapadający w pamięć koniec – o tym utworze mógłbym wypowiadać się tylko w samych superlatywach, ale może jest to kwestia także tego, że porównuję go do niestety bardzo słabej reszty płyty, co nie zmienia tego, że refren nuciłem sobie przez ostatnie kilka dni. A dalej jest jeszcze lepiej. Po „Ślimaku” starsi fani Comy dostali to, o czym mogli wcześniej tylko pomarzyć, mówię o prośbach nagrania starszych utworów typu „Anioły” czy Piosenka pisana nocą” na regularnych wydawnictwach. „Cisza i ogień” doznała tego zaszczytu i chwała Comie za to, bo nie znam fana Comy, który nie lubiłby tego utworu. Pamiętam, kiedy to 24 stycznia 2004 roku na koncercie w łódzkiej Funaberii 2 usłyszałem ten utwór po raz pierwszy (Coma zagrała go tego dnia po raz pierwszy w historii na koncercie) i już wtedy poczułem, że ten utwór zasługuje, żeby go nagrać. Piękny, „bujający się” utwór, który na koncertach wszyscy odśpiewują, odpływając gdzieś daleko, i podobnie jest z tą wersją, studyjną. Wystarczy usiąść wygodnie w ciemnym pokoju, zgasić wszystkie światła, podgłośnić muzykę, poczekać na solo na gitarze i... cały świat dookoła przestaje mieć znaczenie, można się zapaść w myślach. Przepraszam za takie osobiste opisanie wrażeń odnośnie tego utworu, ale ciężko jest mi inaczej odbierać jeden z najlepszych utworów Comy. Dla samego tego utworu warto było zakupić ten album.
Po przedostatnim już przerywniku, „Epilogu ze starym prykiem”, w którym to możemy usłyszeć modlitwę, zaczyna się przedostatni utwór, „Archipelagi”. Charakterystyczne intro na basie, trafiający do wnętrza refren, klimatyczna gitara sprawiają, że dzięki końcówce tej płyty, razem z kończącym „Recyklingiem” (w którym słyszymy m.in. fragment „Dalekiej drogi do domu” z Zaprzepaszczonych sił...), można częściowo zapomnieć o rozczarowywującym pierwszym krążku i wydać bardziej pozytywną ocenę Hipertrofii. Jednak nie można uciec od kilku wniosków, które bardzo nasuwają się po przesłuchaniu tych 35 utworów.
Pierwszy z nich to fakt, że Coma dostała absolutnie wolną rękę przy tworzeniu materiału. Podczas nagrywania nie było żadnej osoby „spoza”, z wytwórni, która, tak jak miało to miejsce przy nagrywaniu poprzednich dwóch płyt, powiedziałaby że ten a ten utwór nie brzmi dobrze, że to i to nadaje się do poprawy albo w ogóle lepiej tego nie nagrywać. Zespół Coma wypowiada się na temat tej nieograniczonej wolności nagrywania jako o wielkiej zalecie albumu, ja jednak muszę ocenić to jako ogromną wadę. Wiele utworów, zwłaszcza tych instrumentalnych, ma się nijak do muzyki i nie pozwala ocenić pozytywnie tej płyty. Może gdyby podczas nagrań była jakaś obiektywna osoba spoza zespołu, która powiedziałaby w odpowiednim momencie tym eksperymentom „stop”, otrzymalibyśmy wydawnictwo wybitne. Jednak nikogo takiego nie było i muszę stwierdzić, że pomimo iż muzycy dysponują nieprzeciętnymi umiejętnościami i pomysłami, to do rąk słuchaczy trafiło wydawnictwo zaledwie przeciętne, często niezrozumiałe, zwłaszcza jeśli chodzi o ideę concept-albumu.
Pisząc o Comie nie mogę także nie napisać o jeszcze jednej bardzo ważnej sprawie, mianowicie (nie)oficjalnej zmianie perkusisty. Adam Marszałkowski, jak każdy łódzki muzyk wie, to jeden z najlepszych perkusistów w Łodzi, istnieje nawet żart, że połowa młodych łódzkich perkusistów uczy się prywatnie, druga połowa u Marszałkowskiego właśnie. Nie mogę się do samej gry perkusji na płycie przyczepić, chodzi mi tu raczej o aspekt ludzki i szacunek dla fanów. Adam to (były?) perkusista innego świetnego łódzkiego zespołu Normalsi, z którym to wypłynął na szerokie wody polskiej sceny muzycznej. Jednak jeszcze przed wakacjami nieoficjalnie niektóre osoby związane bliżej z zespołami zaczęły mówić o przenosinach z Normalsów do Comy, a fani szukali informacji potwierdzającej lub zaprzeczającej tym plotkom. Po dziś dzień, koniec listopada, nie ma żadnej oficjalnej informacji odnośnie zmiany na miejscu perkusisty, jest jedynie krótkie napomknięcie w zakładce Historia na oficjalnej stronie Comy, że w 2008 roku do zespołu dołączył Adam Marszałkowi. Panowie, tak się nie traktuje fanów, a tym bardziej swoich kolegów po fachu. Nie chcę dociekać powodów i okoliczności tej zmiany, ale dla informacji ciekawych powiem, że na oficjalnej stronie zespołu Normalsi w zakładce Skład ciągle widnieje Adam Marszałkowski. Jedno jest pewne – ta zmiana na pewno wyjdzie Comie na dobre.
Kończąc tę przydługą recenzję muszę napisać, że Hipertrofia mnie rozczarowała. Po tak dobrych poprzednich płytach, na których Coma bardzo wysoko podniosła sobie poprzeczkę, spodziewałem się czegoś znacznie lepszego niż eksperymentowanie przez większą część albumu, nadawanie sensu czemuś, co dla przeciętnego słuchacza zapewne tego sensu mieć nie będzie. Pomimo świetnej końcówki drugiego krążka oraz (zaledwie) dwóch interesujących utworów („Trujące rośliny” i „Zero osiem wojna”) moja ocena końcowa nie może być korzystna. Nie mogę się doczekać grudniowego koncertu w Łodzi, na który stawię się obowiązkowo. Wtedy będę mógł zweryfikować swoją opinię. Na samo zakończenie z żalem stwierdzam, że patrząc na program trasy koncertowej widać wyraźnie, że Coma chyba przestaje już traktować Łódź, jako rodzinne miasto, wyjątkowo. Do dziś pamiętam trasę promującą Pierwsze wyjście z mroku i ostatni, kończący koncert trasę koncert w Funaberii 2, podczas którego panowała magiczna wręcz atmosfera. Oby te czasy jeszcze kiedyś wróciły.