17 czerwca 2011

Witamy w Primera Division: Real Betis Balompié

(artykuł mojego autorstwa przedrukowany z igol.pl)
Żaden inny hiszpański drugoligowiec nie był z takim utęsknieniem wyczekiwany do awansu na boiska hiszpańskiej elity nie tylko przez swoich kibiców, ale co zaskakujące, także rywali. No, może za wyjątkiem tych z Sanchez Pizjuan. Oprócz pewnego zwycięstwa w Segunda, dał się poznać jako jeden z niewielu zespołów, które potrafiły w zakończonym sezonie pokonać mistrza, FC Barcelonę. Poznajmy pierwszego beniaminka Primera Division: Real Betis Balompié.

Awans klubu z Sewilli to doskonała wiadomość dla wszystkich fanów piłki nożnej rodem z Półwyspu Iberyjskiego. Pewne jest, że powrót Betisu po dwóch latach gry na boiskach Segunda Division wniesie o wiele więcej, niż, z całym szacunkiem dla tych ekip, Realu Sociedad, Herculesa i Levante rok temu. Dlaczego? Powodów jest wiele, ale najważniejsze z nich to przede wszystkim tradycje i historia klubu, założonego w 1907 roku przez studentów medycyny oraz kadetów akademii wojskowej. Betis Balompie otrzymał także w 1914 roku dodatkowy człon „Real” (królewski) od samego króla Hiszpanii, Alfonsa XIII, który był fanem tej drużyny. Co ciekawe, Betis otrzymał ten tytuł jako pierwszy, nawet przed innym Realem z Madrytu. Można powiedzieć, że Betis wrócił tam, gdzie jego miejsce – to jedyny zdobywca mistrzostwa Hiszpanii (co prawda w sezonie 1934/35, ale jednak), który nie grał w Primera Division w zakończonym niedawno sezonie. Niestety, w nadchodzącym sezonie ponownie nie zobaczymy kompletu mistrzów w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale przecież za katastrofalną postawę i spadek Deportivo nie należy winić Andaluzyjczyków.

Betis swoje sukcesy odnosił nie tylko w czasach piłkarsko prehistorycznych, ale także stosunkowo niedawno. „Verdiblancos” dwukrotnie zdobyli Puchar Króla – w 1977 oraz 2005 roku, a dodatkowo nie przynieśli Hiszpanii wstydu w rozgrywkach Ligi Mistrzów, gdzie w sezonie 2005/06 najpierw rozprawili się z Monaco (które dwa lata wcześniej dotarło do finału), a w fazie grupowej zremisowali z Liverpoolem i wygrali nawet z faworyzowaną Chelsea, ale do awansu to nie wystarczyło i to obie angielskie ekipy zagrały dalej. Betis zadowolił się wówczas trzecim miejscem i grą w 1/16 Pucharu UEFA, ale został wyeliminowany większą ilością bramek na wyjeździe przez Steauę Bukareszt, a same rozgrywki wygrała wtedy... druga ekipa z Sewilli.
Kibice Betisu nie spodziewali się, że po triumfie z Pucharze Króla i dobrej grze w Lidze Mistrzów m.in. z Chelsea ... (fot. chelseacf.com)
Betis od samego początku rozgrywek ligowych był typowany do awansu. Już sezon 2009/10, czyli pierwszy po spadku, miał udany. Co prawda drugą ligę wygrał Real Sociedad, ale Betis zakończył sezon z tylko trzema oczkami mniej, podobnie jak... dwie inne ekipy, Levante i Hercules, i awans przegrał tylko gorszym bilansem bezpośrednich spotkań. Pościg Betisu był jednak imponujący – podczas gdy Real Sociedad i Levante systematycznie gromadziły punkty i zapewniły sobie awans już na dwie kolejki przed końcem, Betis grał bardzo nieregularnie i do samego końca walczył z najlepszym zespołem rundy jesiennej, Herculesem, o trzecie miejsce. Mający w połowie sezonu 11 punktów przewagi nad resztą stawki Hercules zanotował jednak serię siedmiu spotkań bez zwycięstwa i pozwolił się wyprzedzić także Sewilczykom, jednak w przedostatniej serii spotkań Betis tylko zremisował z Salamanką i na nic zdał się w ostatniej kolejce pogrom 4:0 na boisku pewnego awansu Levante i tytuł najlepszej drużyny wiosny – zespół z Alicante zmobilizował się na sam koniec sezonu i odnosząc dwa ważne zwycięstwa, zamknął Andaluzyjczykom drogę do Primera Division. Brak awansu spotkał się z ogromnym zawodem kibiców oraz sporym zaskoczeniem mediów.
...już niedługo będą musieli przeżyć spadek do drugiej ligi. (fot. diariodesevilla.es)
Dlatego też w sezonie 2010/11 nikt nie brał pod uwagę innego scenariusza niż pewny awans, i tym razem Betis nie zawiódł swoich kibiców. Sezon rozpoczął dość imponująco, bo od zwycięstwa 4:1 nad Granadą, a gole zdobyli sami nowi gracze – sprowadzony z Hueski Dorado, najlepszy strzelec poprzedniego sezonu Segunda, ściągnięty z Elche Jorge Molina (dwukrotnie) oraz gracz meczu, nabytek z Salamanki, Salva Sevilla. Taki początek mógł dać poważne nadzieje kibicom, zwłaszcza że wysokie zwycięstwo pozwoliło Andaluzyjczykom objąć prowadzenie w tabeli już od pierwszej kolejki. W grze zespołu wyraźnie było widać rękę trenera Pepa Mola, a jego Betis co prawda w ciągu całego sezonu najwyższe miejsce na podium oddawał rywalom pięciokrotnie, ale nigdy nie spadł poniżej trzeciego miejsca. Kolejne wygrane pokazały, że nie ma poważniejszego kandydata do awansu. Podopieczni Pepe Mela prezentowali poziom niedostępny rywalom, a już wtedy prawdziwym liderem drużyny stawał się Ruben Castro, kolejny piłkarz sprowadzony przed sezonem, który sezon zakończył z 25 golami w 39 meczach. Razem z Jorge Moliną i Kameruńczykiem Achille Emaną stworzyli niesamowity strzelecki tercet, który zdobył w sezonie ponad 50 bramek, co jak na poziom drugiej ligi jest osiągnięciem wybitnym.

Pierwsza zadyszka przyszła dopiero w 5. kolejce, kiedy to lepsze okazało się Albacete, czyli zespół, który ostatecznie zajął... ostatnie miejsce w tabeli. Na nic zdał się kolejny gol Rubena Castro i szaleńcza pogoń, jednak już w następnej kolejce okazało się, że był to tylko wypadek przy pracy. Wygrana z Ponferradina i kolejne gole Rubena Castro i Emany pokazały, że zespół wrócił na właściwe tory. Co prawda tydzień później remis na Wyspach Kanaryjskich z Las Palmas sprawił, że Betis spadł na 3. miejsce, jednak późniejsze zwycięstwa Gironą, Salamanką, najgroźniejszym rywalem do awansu Rayo Vallecano (aż 4:0) i remis z Celtą sprawiły, że chyba wszyscy zarezerwowali już jedno z trzech miejsc dających awans dla Andaluzyjczyków. W międzyczasie zaczął się piękna, jak się miało później okazać, przygoda Betisu w Pucharze Króla. Zaczęło się bardzo przeciętnie, gdyż o awansie w dwumeczu z Grenadą zadecydowała większa ilość goli na wyjeździe, ale później było już fantastycznie. W kolejnych rundach podopieczni Pepa Mola wyeliminowali kolejnych pierwszoligowców, a zaczęło się od Realu Saragossa, którego wyeliminowali znowu lepszym bilansem bramek. Kolejnego rywala Betis miał poznać wkrótce.
Pepe Mel robił wszystko, aby dać swojej drużynie awans (fot. as.com)
Kolejne spotkania w lidze nie miały większej historii – wygrane mieszały się sporadycznie z remisami i  po 17 kolejkach Betis miał pięć punktów przewagi nad drugim Rayo Vallecano i pewnie przystąpił do dwumeczu z Getafe w ramach 1/8 Copa del Rey. Spotkania te pokazały, że lider Segunda Division mógłby śmiało walczyć z najlepszymi hiszpańskimi drużynami, gdyż mimo iż w pierwszym spotkaniu przegrał u siebie 1:2, to w rewanżu na Coliseum Alfonso Perez podopieczni Pepe Mola zagrali magiczne spotkanie. Gol Jorge Moliny i trafienia Rubena Castro, na które honorowym golem w 92. minucie odpowiedział Casquero sprawiły, że drugoligowiec awansował do ćwierćfinału, w którym już czekała na niego wielka Barcelona, czyli zapowiadał się pojedynek Dawida z Goliatem. Przygotowujący się do tego pojedynku Andaluzyjczycy zremisowali w międzyczasie z Hueską i trzy dni później wystąpili na Camp Nou przeciwko aktualnemu i przyszłemu mistrzowi Hiszpanii. Sensacji jednak nie było, a hattrick Lionela Messiego oraz trafienia Pedro i Keity pogrzebały nadzieje na sensacyjny awans. Przed rewanżem Betis wygrał jeszcze bez problemów z Alcorconem (znanym z wyeliminowania rok wcześniej Realu Madryt) i na rewanż z wcale nie najsłabszą jedenastką „Blaugrany” wyszedł ogromnie zmotywowany. Już po kilku minutach po golach Jorge Moliny Betis wygrywał dwiema bramkami, na które jeszcze przed przerwą odpowiedział Leo Messi. Tuż po przerwie wynik na 3:1 ustaliła żywa legenda klubu, Arzu, i może nie doszło do sensacji, ale bez wątpienia to „Verdiblancos” schodzili z boiska z tarczą. Pepe Mol wiedział, że nie ma szans z Barceloną i w rewanżu choćby na minutę nie wpuścił swojego najlepszego gracza, Rubena Castro, oszczędzając go na decydujące mecze o awans.
Wygrana z Barceloną w Pucharze Króla została odkupiona pięcioma kolejnymi porażkami w lidze (fot. as.com)
Walka w ramach Pucharu Króla miała swoje skutki. Pomimo pożegnania się z tymi rozgrywkami w dobrym stylu, trzy dni po rewanżu z Barceloną rozpoczęła się najgorsza seria w sezonie, w której Andaluzyjczycy przegrywali pięć kolejnych spotkań, z Villarrealem B, Granadą, Recreativo, Elche i Valladolid, strzelając w tych spotkaniach zaledwie jedną bramkę. Porażki te poskutkowały spadkiem na trzecie miejsce w tabeli, a posada Mola wisiała na włosku, gdyż brak awansu w drugim kolejnym sezonie byłby odebrany jako katastrofa. Na całe szczęście, później zaczęła się znowu pomyślna wędrówka na szczyt, rozpoczęta dzięki zwycięstwie nad Albacete. Później rozpoczęła się zwycięska seria, która pozwoliła Betisowi po 30. kolejce powrócić w końcu na fotel lidera.


Niestety, już w następnej rundzie spotkań przyszła porażka z Rayo, które wyprzedziło tym samym Betis, i późniejszy remis z Celtą, jednak później znowu rozpoczęła się wspinaczka na szczyt. która zaczęła się od zwycięstwa z Xerez w 33. kolejce. Przy jednoczesnym remisie najgroźniejszego rywala, wynik ten dał pierwsze miejsce w tabeli, którego zawodnicy Pepe Moli nie oddali już do końca. Kolejne spotkania pozwoliły tylko powiększyć przewagę nad rywalami. Ostatecznie Betis zakończył sezon z 4-punktową przewagą nad Rayo, z 25 zwycięstwami w sezonie (wygrane mecze stanowiły 60% ogółu) i imponującym bilansem bramkowym +41.

Nie ulega wątpliwości, że Betis znacząco odstawał od większości drugoligowców. Już sam przyjazd na wyremontowane przed tym sezonem 56-tysięczne Estadio Benito Villamarin było sporym wydarzeniem dla wielu zespołów, ale co ważniejsze, kibice nie zostawili klubu w potrzebie i przez cały czas pobytu na zapleczu Primera Division dopingowali swoich ulubieńców, ze średnią frekwencją na poziomie ponad 30 tysięcy widzów. Najlepszym strzelcem został Ruben Castro z 25 golami w lidze, tuż za nim znalazł się Jorge Molina z 19 trafieniami, jednak daleko było im od osiągnięcia gracza Barcelony B, Jonathana Soriano, który zdobył tytuł Pichichi drugiej ligi z 32 golami.
Ruben Castro był największą gwiazdą Betisu w ubiegłym sezonie (fot. diariodesevilla.es)
Druga część sezonu upłynęła jednak w bardzo smutnej atmosferze, gdyż w marcu podano do publicznej wiadomości, że Miki Roque, podstawowy obrońca zespołu, cierpi na nowotwór złośliwy i wkrótce potem został zoperowany. Nie jest postacią tak medialną jak Eric Abidal, ale w samej Hiszpanii wielu piłkarzy okazało swoje wsparcie, jak chociażby Carles Puyol, który w rozgrywkach ćwierćfinału Ligi Mistrzów zaprezentował koszulkę z napisem „Anims Miki!”.
Piłkarze Betisu całą końcówkę sezonu zadedykowali swojemu koledze, Mikiemu Roque
Piłkarze Betisu całą końcówkę sezonu zadedykowali swojemu koledze, Mikiemu Roque (fot. marca.com)
Nie wiadomo, jak będzie wyglądała kadra Betisu na nadchodzący sezon w Primera Division, jednak jeśli zostaną przeprowadzone podobne transfery jak rok temu, to bez wątpienia połowa Sewilli może spać spokojnie. Jedynymi pewnym póki co transferem są odejście doskonale znanego Polakom z MŚ 2006 Niemca Davida Odonkora, który po pięciu latach w Betisie postanowił na rok przed wygaśnięciem kontraktu wrócić do ojczyzny i pozwolić zarobić na nim Betisowi. Odonkor i tak nie był kluczowym graczem, gdyż większa część sezonu upłynęła mu pod znakiem kontuzji, a na dniach odejdzie zapewne do niemieckiego drugoligowca, Karlsruher SC, aby tam odbudować formę godną jego talentu. Drugim potwierdzonym transferem jest pozyskanie z Espanyolu Javiego Chiki, który wczoraj został oficjalnie zaprezentowany. Dyrektor sportowy andaluzyjskiego klubu, Serb Vlada Stosic, już teraz zapowiedział, że do rozpoczęcia sezonu do Betisu trafi przynajmniej czterech nowych graczy. Póki co plotki mówią o młodym Javierze Matilli i Jeffersonie Montero z Villarrealu, Rui Sampaio z portugalskiego Beira Mar oraz Mohamedzie Diame z angielskiego Wigan.



Siłą Betisu są jednak kibice. Pod względem ilości aficionados, z 3,3% wszystkich kibiców znajduje się na 6. miejscu w Hiszpanii (po Realu Madryt (32,8%), Barcelonie (25,7%), Valencii (5,3%), Athletiku (5,1%) i Atletico Madryt (4,3%)), ale przede wszystkim wszystkich hiszpańskich kibiców cieszy fakt, że znowu odbędą się niesamowite derby Sewilli, które jak zawsze będą poprzedzone ciętymi ripostami prezesów i okraszone widowiskową oprawą. Derby najgorętszego miasta Hiszpanii tak właśnie są nazywane – najgorętszymi derbami na Półwyspie Iberyskim, a na świecie ustępują im pod tym względem chyba tylko spotkania Boca Juniors z River Plate. Wystarczy obejrzeć film poniżej, żeby przekonać się, że Gran Derbi to przy derbach stolicy Andaluzji majowy piknik.
Włodarze Betisu zdają sobie doskonale sprawę, że kluczowe do sukcesu w przyszłym sezonie będzie zapełnienie zmodernizowanego stadionu, a co za tym idzie, przegonienie w ilości fanów oczywiście Sevilli FC. Dla kibiców, którzy dopingowali „Verdiblancos” podczas pobytu w Segunda Division, klub obniżył ceny karnetów o 15%, a wczoraj klub poinformował, że na przyszły sezon póki co sprzedano już 38 tysięcy karnetów, zatem można być spokojnym o atmosferę na stadionie. Czy przełoży się to na wyniki klubu na boisku i beniaminek zdoła namieszać w czole tabeli? Start przyszłego sezonu 21 sierpnia, jednak można śmiało powiedzieć, że Betis wrócił tam, gdzie jego miejsce – do Primera Division.

31 marca 2011

Litwa - Polska: Krajobraz po bitwie

Kiedy aplikowałem na kolejny mecz naszej piłkarskiej reprezentacji z Litwą, nie spodziewałem się, jakie emocje i wydarzenia będą towarzyszyć temu spotkaniu. Dopiero na kilka dni przed samym meczem zrozumiałem, że nie będzie to kolejny nudny wyjazd, z typową relacją, kilkoma wywiadami i publicystyką, krytykującą styl kadry tudzież okoliczności, w jakim przyszło Polakom rywalizować z naszymi sąsiadami. Po przyjechaniu na cztery godziny pod stadion przed pierwszym gwizdkiem sędziego wiadomo było, że towarzyskie spotkanie w Kownie będzie obfitowało w wiele emocji. Mało kto chyba jednak spodziewał się, że będą one wyłącznie negatywne i niekoniecznie związane z wydarzeniami na boisku.

Nasi północno-wschodni sąsiedzi bardzo skrupulatnie przygotowali się do tego meczu, mając w pamięci spotkanie sprzed czterech lat, kiedy to w ramach II rundy Pucharu Intertoto Legia Warszawa pojechała do Wilna, aby zmierzyć się z tamtejszą Vetrą, zresztą litewska policja realizowała w piątek właśnie operację „Vetra”. Wtedy spotkanie zakończyło się już po pierwszej połowie, gdyż kibole z naszej stolicy zdemolowali większą część stadionu, Legia natomiast została ukarana za zachowanie swoich pseudokibiców dwuletnim zakazem gry w europejskich pucharach. Był to jeden z głównych powodów, dla których temu towarzyskiemu meczowi akompaniowały nadzwyczajne środki ostrożności. Litewska policja nie ograniczyła się tylko do zwiększonej liczny policjantów przy stadionie – już od samej granicy z Polską co kilka, kilkanaście kilometrów ustawiony był patrol policji, który wyłapywał samochody z polskimi kibicami. Autor artykułu został przez taki patrol zatrzymany dwukrotnie – raz w celu wylegitymowania, drugi raz z powodu przekroczenia prędkości, ale na szczęście zakończyło się tylko na upomnieniu, wskazaniu drogi na stadion i życzeniu miłej podróży. Dodatkowo zatrudniono dwie agencje ochrony, dlatego liczba funkcjonariuszy była niemal równa liczbie przyjezdnych kibiców, którzy wykupili komplet 1300 biletów przewidzianych dla gości plus wykupili pulę 700 biletów udostępnionych przez stronę litewską, która nie rozprowadziła wszystkich biletów wśród swoich fanów. Nieoficjalne liczby mówiły o 2000 kibicach z Polski - nieoficjalne, gdyż po wyłamaniu bramy wejściowej nikt już nikogo nie kontrolował.

Po dotarciu na sam stadion już na kilka godzin przed meczem wiadomo było, że nie będzie to spokojny wieczór i że lepiej na stadion nie przychodzić z całą rodziną. Litewscy kibice pojawili się stosunkowo późno, zaczęli zapełniać swoje sektory na godzinę przed meczem, natomiast Polaków można było zobaczyć i (przede wszystkim, niestety) słyszeć cały czas. Stadion narodowy w Kownie składa się z dwóch trybun – jednej długiej, dookoła 1/3 boiska oraz drugiej mniejszej, usytuowanej za jedną z bramek, oddzielonej od pierwszej murem. Patrząc na późniejsze wydarzenia, wybór tego obiektu na miejsce spotkania był najlepszą możliwą decyzją z logistycznego punktu widzenia, gdyż gdyby polscy kibole mieli bezpośredni dostęp do Bogu ducha winnych Litwinów, mogłoby skończyć się nie tylko starciami z policją. Dziennikarze ulokowani byli w dolnej części trybuny zajmowanej przez lokalnych kibiców, zatem widok na wydarzenia na sąsiedniej mieli doskonały. Ciągle łapię się na tym, że piszę „kibice” zamiast „kibole”, jednak szybko się poprawiam. Kibiców w Kownie była garstka i widząc, co się dzieje, szybko opuścili stadion lub nawet na niego nie weszli.

Polacy zapełnili swoją trybunę już na godzinę przed meczem i od samego początku zaczęły się problemy, głównie z wejściem na stadion. Litwini otworzyli tylko dwie bramki, co w połączeniu z uzasadnioną szczegółową rewizją przyniosło fatalny rezultat, jakim było przełamanie ogrodzenia przez napierający tłum, dzięki czemu na trybunę mógł wejść każdy, uzbrojony w co tylko chciał – noże, race, petardy. Już przed wejściem na stadion, w momencie przyjechania autokaru z reprezentacją Polski, piłkarze, przechodząc do szatni, mogli ujrzeć dantejskie sceny, kiedy to polscy kibole bili się nawzajem między sobą. Transparenty z celtyckim krzyżem (przez które kilkukrotnie przerwano mecze w polskiej Ekstraklasie), odpalanie petard i rac, skandowanie: „kto nie skacze, ten z policji” , „j... policję” oraz tradycyjna przyśpiewka o PZPN-ie były wałkowane niemal bez przerwy. Nikt chyba nie spodziewał się, że może być jeszcze gorzej, i to nawet przed rozpoczęciem meczu. Na trybunie prasowej dziennikarzy odwiedziła Agnieszka Olejkowska, rzecznik prasowy PZPN-u, i poinformowała o smutnym wydarzeniu, jakim było skatowanie kibica Cracovii przez kiboli z Białegostoku. Wg. pani rzecznik, nie spodobało im się, że wykrzykuje on hasła swojej drużyny i tylko interwencja ochrony prawdopodobnie zapobiegła śmierci kibica z Krakowa. Do tego wyrywanie krzesełek i ogrodzenia, regularna bitwa z policją.

Mylił się ten, kto myślał, że to koniec nieprzyjemnych wydarzeń na tamten wieczór. Kibice (znowu się zapomniałem) „Mazurka Dąbrowskiego” odśpiewali przy odpalonych kilkunastu racach, między hymnami zdołali przypomnieć swoje zdanie o PZPN-ie, a hymn Litwy początkowo zagłuszyli słowami: „gramy u siebie”, jednak szybko się opamiętali, gdyż zwłaszcza na Litwie ta przyśpiewka nie ma pozytywnego wydźwięku. Po opublikowaniu artykułu na iGolu, szczerze dobiły mnie komentarze. Jeden z pierwszych brzmiał „co masz do rac podczas hymnu?!”. Odpowiadam: wolę odśpiewać hymn na stadionie z podniesionym w górę szalikiem, niż przejmować się tym, że jakiś idiota obok mnie odpalił racę, co nie dość że stwarza pewne niebezpieczeństwo dla ludzi dookoła, to jeszcze mnie oślepia. Ale o czym ja w ogóle piszę - przecież osoba odpalająca race podnieca się wtedy jaka to jest zajebista, super i w ogóle „JP na 100%”. Żal, wstyd i szkoda czasu dla takich idiotów.

Pierwsza część spotkania upłynęła w stosunkowo spokojnej atmosferze, jeśli nie liczyć tych wszystkich rac, petard i innego rodzaju środków pirotechnicznych, które raz za razem odpalali kibole. Na nic zdawały się wielokrotne upomnienia spikera w języku polskim, apelującego o spokój. Jak się później dowiedziałem, oprócz tych wszystkich środków pirotechnicznych, w stronę policji leciały już od samego początku kawałki płyt betonowych, które kibole wyrwali z ziemi i po rozczłonkowaniu użyli jako broni. Pierwszy stracony gol, chwilę później drugi tylko dodały animuszu Polakom, którzy zamiast skupić się na dopingu, rozpoczęli swoisty festiwal burd i awantur. Gdyby nie przezorność Litwinów, zapewne bylibyśmy świadkami powtórki z Wilna. Na szczęście zniszczona została tylko jedna trybuna, a nie cały stadion...
Cała druga część spotkania upłynęła w atmosferze możliwości przerwania spotkania w każdym momencie. Litwini w żaden sposób nie prowokowali, oddaleni na bezpieczną odległość nie odpalali rac, nie rzucali przedmiotami, nie skandowali obraźliwych haseł pod niczyim adresem, w przeciwieństwie do Polaków. Jedynym zarzutem pod adresem gospodarzy mogła być zła organizacja wspomnianego wejścia na stadion oraz duża prewencja, jaką było przykładowo zatrzymywanie jeszcze przed spotkaniem głośno zachowujących się kibiców. Na kwadrans do końca spotkania sędzia musiał jednak na chwilę przerwać mecz, gdyż największy tego dnia pokaz pirotechniczny dali pseudokibice z Polski, którzy obrzucili racami policjantów stojących poniżej. Kibice z dolnej trybuny po tym wydarzeniu już na stałe opuścili swoją trybunę, rezygnując z oglądania końcówki spotkania, słusznie bojąc się bardziej o siebie, a ich decyzja była także spowodowana dużą ilością gazu łzawiącego, rozpylonego w tamtym rejonie. Co kilka minut słychać było strzały z broni gładkolufowej, a sami kibole obrzucali z najwyższych rzędów policjantów stojących także za trybuną, co można obejrzeć pod tym adresem. Kuriozalnie i niepoważnie, żeby nie powiedzieć: żałośnie, wyglądało w tej sytuacji odśpiewanie przez polskich kibiców „Mazurka Dąbrowskiego” w okolicach 80. minuty – oprócz małej grupki prawdziwych kibiców, pozostali na trybunie kibole nie mieli z postawą prawdziwego przyjaciela polskiej reprezentacji nic wspólnego. Po końcowym gwizdku sędziego polscy piłkarze podeszli jeszcze podziękować nielicznym kibicom pozostałym na trybunie... tylko nikt do końca nie był pewny tego, za co można im było dziękować.

Mecz udało się ostatecznie doprowadzić do końca i Litwini wygrali z Polską 2:0, a kilkanaście minut po zakończeniu spotkania opróżniła się także trybuna gości, ukazując wszystkim obraz jak po bitwie. Powyrywane krzesełka, liczne kamienie i pozostałości po racach pozostawione na bieżni przed trybuną, zdemolowane ogrodzenie... Dziennikarze próbowali po spotkaniu dowiedzieć się od polskich piłkarzy, co sądzą o zachowaniu kibiców, którzy będą zapewne obecni także podczas Euro 2012. Litwini pojedynczo opuszczali szatnię, chętnie udzielając odpowiedzi swoim rodakom, natomiast do polskich dziennikarzy podeszło tylko pięciu członków kadry Franciszka Smudy. Pierwszy pojawił się Jacek Zieliński, który przez kilkanaście minut udzielał wyczerpujących wypowiedzi, jednak jego wypowiedź była przerywana kilkukrotnie przez napastliwego kibica, który chciał się koniecznie dowiedzieć, jak się czuje pan Jacek – ochrona litewska nic sobie z tej sytuacji nie robiła i nawet nie chciała odsunąć dociekliwego kibica. Kolejni pojawili się Grosicki, Lewandowski, Błaszczykowski i Głowacki, wszyscy pozostali przemknęli się grupkami za kolegami, ignorując dziennikarzy. Pomocnik Sivassporu nie chciał w żaden sposób skomentować zachowania polskich kibiców, podobnie jak obrońca Trabzonsporu, Głowacki, który poprosił o pytania dotyczące samego spotkania. Od odpowiedzialności za kibiców nie uciekł natomiast kapitan kadry, Kuba Błaszczykowski, który szczerze przyznał, że było mu wstyd za kibiców i nie wyobraża sobie, że taka sytuacja może się powtórzyć za rok na polskich stadionach, podziękował jednak tej niewielkiej grupie kibiców, którzy naprawdę chcieli tego dnia dopingować jego i jego kolegów.

Opuszczając godzinę po zakończeniu spotkania stadion, czułem przede wszystkim wstyd, że takie bydło (przepraszam za słownictwo, ale inaczej się tego nie da nazwać) to także Polacy. W myślach pojawiało się przede wszystkim pytanie: po co? Pod moimi artykułami widziałem wiele uwag pod moim adresem, nie będę ich nawet przytaczał, bo szkoda na to czasu, nie są tego warte. Z reguły nie czytam w ogóle komentarzy pod moimi publikacjami, to był wyjątek. Ciekawe było np. poinformowanie mnie, że za pomówienie w sprawie bójki kibiców zostanie mnie personalnie wytoczony proces... Inne komentarze podawały powody awantur: Litwini pierwsi zaczęli (no faktycznie, policja rzuciła się na Bogu ducha winnych kibiców, którzy szli tylko w kominiarkach/szalikach na twarzy i niszczyli tylko co im się nawinęło po drodze, więc faktycznie, bez powodu), obrona Polaków na Litwie (wspaniały pomysł, krucjata na Litwę... czy tylko ja uważam, że takie sprawy pozostają w gestii polskich kolejnych rządów, a nie grupy bandytów?), czy też właśnie zła organizacja wejścia na trybunę (istotnie, przecież nie powinni byli wszystkich przeszukiwać, powinni byli wpuszczać każdego ze swoimi nożami, racami i innymi elementami stadionowego wyposażenia)...Najgorsze w tym wszystkim było to, że te komentarze to nie były żarty - ci wszyscy ludzie pisali poważnie, wspominając jaki to udany wyjazd zaliczyli, ile mord obili, ile kamieni wyrzucili... 
Po spotkaniu pozostał zatem duży niesmak, który był spowodowany zarówno wynikiem  meczu, jak i zachowaniem pseudokibiców. Kolejna potyczka z Grecją, nie była powtórką z Kowna, większość kiboli nie jest w stanie opłacić takiego wyjazdu, i całe szczęście. Zostaje nam tylko zastanowić się, co zrobić, abyśmy nie byli już świadkami podobnych wydarzeń, które nie przynoszą Polsce chluby – zarówno pod względem sportowym, jak i przede wszystkim zachowania kibiców. Czy aż tak się zmienili się oni od mistrzostw świata w Niemczech, kiedy pomimo słabej postawy reprezentacji, byli oni z kadrą na dobre i na złe i byli stawiani za wzór piłkarskich kibiców, mimo iż kadra również przegrywała, a oczekiwania były jeszcze większe? Pozostaje nam tylko wierzyć, że zajścia w Kownie były tylko pojedynczym przypadkiem i jeszcze długo nie będziemy świadkami podobnych wydarzeń. Najbardziej szkoda tych prawdziwych kibiców, którzy naprawdę chcieli wesprzeć naszą reprezentację i przejechali szmat drogi, aby zobaczyć, jak grupa 100-200 (?) pseudokibiców stawia sobie za punkt „honoru”, żeby zdemolować stadion i sprawdzić się z policją. Szkoda także, że zapewne po raz kolejny polskie władze zmarginalizują sprawę i na kilkanaście miesięcy przed Euro 2012 nic się w tej strawie nie zmieni. Dzień po meczu widziałem premiera Tuska, mówiącego że do takich sytuacji nie wolno dopuszczać... i co dalej, panie premierze? Co w związku z tym? NIC, sterta słów, nic więcej. Jak zawsze. Pozostaje tylko modlić się, żeby po Euro 2012 ktoś mądry z rządzącego wtedy ugrupowania poszedł po rozum do głowy i rozwiązał to stowarzyszenie leśnych dziadków, zwane PZPN-em, i utworzył na jego miejscu podobnego tworu, jak zrobili Anglicy, tworząc English Football Association. Wykluczenie z międzynarodowych rozgrywek? Proszę bardzo, unikniemy kolejnych kompromitacji. Postawić na czele kogoś, kto się zna na zarządzaniu, nie ma układzików, i będzie chciał wyciągnąć polski futbol z tego bagna. To jedyne sensowne rozwiązanie, jakie jest aktualnie możliwe, z zastrzeżeniem, żeby nie pozwolić wrócić do władzy tego samego „betonu”, który aktualnie rządzi w polskiej piłce.

26 listopada 2010

Nie-Moja Coma

Ostatni raz, kiedy napisałem na tej stronie relację z koncertu, był ponad dwa lata temu - była to relacja ze współorganizowanego przeze mnie festiwalu RAIN. Na samym początku muszę zaznaczyć, że ten tekst będzie dość długi i  dopiero na samym końcu znajdzie się relacja z wczorajszego koncertu oraz że należę do tej chyba coraz liczniejszej grupy, która uważa, że Coma skończyła się po drugiej płycie. Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków zawierała utwory, o których można było powiedzieć, że jeśli nie wszystkie (mnie osobiście nie przypadły do gustu tylko "Nie ma Joozka" i "Schizofrenia"), to większość utworów była naprawdę dobra i osiągnęła wysoki poziom swojej poprzedniczki-debiutantki, Pierwszego wyjścia z mroku, albumu Demo (który również posiadam, jak wszystkie inne wydawnictwa zespołu) nie liczę. Jednocześnie był to ostatni album, na którym mogliśmy usłyszeć po raz ostatni tego Piotra Roguckiego. Dla mnie osobiście niezrozumiałe jest to, co się stało później, jak i dlaczego tak się zmienił, i co mogliśmy usłyszeć na Hipertrofii i kolejnych płytach - całkowicie zmieniony głos, w którym nie dało się już usłyszeć tego młodzieńczego buntu i pasji w jego głosie, którą zarażał wszystkich słuchaczy. Zmieniła się także muzyka - miejsce zasłużonego Tomasza Stasiaka zajął perkusista Normalsów, Adam Marszałkowski, teoretycznie dopiero przed Hipertrofią, a praktycznie już w czasie nagrywania partii bębnów na ZSWAŚZ, a okoliczności rozstania można określić jednym słowem - niesmaczne i niepasujące do wieloletnich kolegów, ale cóż, biznes to biznes.

Hipertrofia była dla mnie płytą, w porównaniu z poprzednimi, łagodnie mówiąc bardzo słabą - nieudane eksperymenty muzyczne, przeciętne teksty, niezrozumiała "fabuła" albumu i spośród wszystkich utworów na tym dwupłytowym wydawnictwie, zaledwie kilka na poziomie poprzednich albumów. Później była Coma Live, następnie Symfonicznie - przyznaję, udany projekt i bardzo widowiskowy - oraz anglojęzyczna płyta Excess, przeznaczona na zagraniczny rynek, zawierająca anglojęzyczne wersje wcześniej znanych utworów, z trzema nowościami. Zwłaszcza jedna z tych premier wzbudziła moje kontrowersje - utwór "F.T.P.", czyli "Fuck The Police". Dla mnie była to już naprawdę przesada, rozumiem, że muzycy prawdopodobnie chcieli zrobić sobie żart muzyczny, ale zupełnie im to nie wyszło - utwór muzycznie świetny, ale treścią idealnie wpasowujący się w idee "pokolenia JP100%", która odebrała ten utwór całkiem serio, nie mówiąc nawet o tym, jaki obraz tworzy Coma za granicami naszego kraju, nie tylko sobie, ale także między innymi mieście Łodzi - niedoszłej Europejskiej Stolicy Kultury.

Osobnym tematem jest reakcja publiczności przez te wszystkie lata. Zacznę od mojej skromnej osoby - na koncerty Comy chodziłem już dziewięć lat temu, kiedy bilety były po 3zł lub 5zł, albo nie było ich wcale. Pamiętam cotygodniowe słuchanie Listy Przebojów Radia Łódź Adama Kołacińskiego, który tak naprawdę jest ojcem sukcesu Comy - co tydzień, najpierw w Liście Niezależnych, a później po wydaniu PWZM, w regularnym głosowaniu Coma nie miała konkurencji, a głosami łódzkich słuchaczy "Sto tysięcy jednakowych miast" przez 53 tygodnie - ponad rok! - o ile mnie pamięć nie myli, było na pierwszym miejscu tejże listy, ustanawiając rekord notowań. Pamiętam także zaproszenie na koncert Comy w studiu Radia Łódź, byłem także w pierwszej setce fanów w pierwszym fanklubie Comy, "Onlyway", liczbę koncertów Comy, na których byłem można określić już na ponad trzydzieści. Ważna jest w tym wszystkim dla mnie także pewna osoba, nieobecna już w moim życiu, ale która sprawiła, że słuchanie Comy było wtedy tak wyjątkowe... Dlaczego to piszę? Nie, nie żeby się chwalić, bo z perspektywy czasu uważam, że nie ma już czym. Piszę to, aby przedstawić obraz kogoś, kto był z Comą niemal od samego początku i był także emocjonalnie związany z jej twórczością, i który nie rozumie co się stało z tym zespołem...

Do czasu Hipertrofii wszystko było w porządku, później to wszystko wybuchło. Rozmawiałem ze znajomymi, wielu z nich miało podobne zdanie do mojego, przeglądałem także forum Comy - zdania były bardzo podzielone, a ja sam zastanawiałem się, gdzie podział się ten chłopak, który nie tak dawno sam grał na gitarze i śpiewał poezję... Pomimo niezadowolenia "starych" fanów, Coma zyskała tysiące nowych, którzy usłyszeli o tej Comie, którzy wszyscy słuchają i jest taka fajna, a reszta się sama potoczyła. Kolejne płyty tylko powiększyły ten rozłam - osoby takie jak ja słuchały Comy głównie tylko z powodu dawnego przywiązania lub innych podobnych przyczyn, powodów zdobywania nowych fanów, oprócz popularności i braku porównania do dawnych koncertów i nagrań, ja osobiście nie jestem w stanie zrozumieć. Dla mnie takim swoistym "zapalnikiem" do napisania tej notki był wczorajszy koncert Comy w Wytwórni.
Przyznam szczerze, zaskoczyła mnie idea trasy akustycznej z asystą symfoników, co prawda tylko siedmiu, ale jednak, i to głównie ciekawość zawiodła mnie na ten koncert. Ceny biletów na występ łódzkiego zespołu już dawno przestały mnie dziwić - 65 złotych za bilet to dla mnie zdecydowanie za dużo, ale cóż, miałem nadzieję że będzie warto, ba! przed rozpoczęciem koncertu brałem pod uwagę możliwość kupienia biletu na drugi koncert w Łodzi, 18. grudnia...

Pierwsze co poczułem, wchodząc na salę, to zdziwienie - po raz pierwszy przyszło mi słuchać rockowego koncertu... na siedząco. Na scenie już czekały instrumenty, jednak co ciekawe, akustyczne. Przed sceną w rzędach były ułożone krzesła, wznoszące się coraz wyżej, aby fani z dalszych miejsc także dobrze widzieli scenę, a rzędy były w połowie "przecięte" przez drogę do tychże miejsc. Dodatkowo jedyne wyjście prowadziło przez przód sceny - aby wejść lub wyjść, słuchacze musieli przejść przed sceną - dziwne, ale i ciekawe rozwiązanie, gdyż kto chciał mógł usiąść na podłodze tuż przed sceną. Muzycy nie kazali na siebie długo czekać - najpierw weszli symfonicy, po chwili zespołowi instrumentaliści - Marszałkowski, Kobza, Witczak, Matuszak - a na samym końcu, już przy akompaniamencie muzyki, Piotr Rogucki. Zaczęli od "Turn Back The River", ale szczerze powiem, że rozpoznałem ten utwór dopiero po słowach - aranżacje utworów były tak różne w porównaniu z oryginałami, że trudno je było rozpoznać, ale było to zdecydowanie in plus - muzyka tego wieczoru była najlepszą rzeczą, jaką spotkała publiczność, co innego można natomiast powiedzieć o śpiewie. Dla mnie forma Roguca tego dnia była po prostu bardzo słaba - nie śpiewał normalnie, tylko momentami, kiedy się wydzierał do mikrofonu, dało się usłyszeć jego dawne "ja", albo po prostu śpiewał... normalnie, jeśli przyjmiemy za wzorzec jego aktualne brzmienie, tak różne od tego sprzed kilku lat. Wiele dźwięków nie był w stanie wyciągnąć, a dodatkowo był bardzo zdekoncentrowany i czuł się nienaturalnie na scenie - czy aż tyle kosztowała go kariera aktorska? Później było "Zero osiem wojna", "Świadkowie schyłku...", "Trujące rośliny", "Popołudnia bezkarnie cytrynowe" i  feralna "Tonacja", podczas której zawinił sprzęt i muzycy musieli po kilkunastu sekundach przerwać występ. Między utworami Roguc zabawiał publikę dowcipnymi uwagami, i było to chyba najciekawsze, co tego wieczoru zaprezentował. Po chwili panowie zaczęłl grać dalej, później przeszli do "Pierwszego wyjścia z mroku", kiedy to wokalista zaczął śpiewać tekst do... innego utworu! Po chwili przerwał po raz kolejny tego wieczoru występ i dopiero po chwili muzycy zaczęli grać ponownie, tym razem z właściwymi słowami. Jak dla mnie bardzo źle zachował się w tej sytuacji Roguc, tłumacząc się, że to ciągle przechodzący pod sceną fani (cytat) "idący na siku" tak go rozpraszają. Dla mnie ta argumentacja była po prostu śmieszna - nieraz potrafił opanować tysięczny tłum, nie zwracać uwagi na wspinających się na scenę nietrzeźwych fanów, a teraz nagle zaczęli mu przeszkadzać spacerujący fani? Absurd. Niepewność widać było także na twarzach samych instrumentalistów, którzy sami nie wiedzieli, czego spodziewać się po ich liderze. Dalej zagrali "Transfuzję" z tradycyjnie wyklaskanym początkiem, "System", rewelacyjną (!), gdyby nie wokal, "Daleką drogę do domu", "F.T.P." (podczas którego na scenie pojawił się nauczyciel angielskiego wokalisty, bez komentarza), "Zamęt", przeciętne "Spadam", "Nie ma Joozka", "Świętą", po czym zeszli ze sceny. Na bisy pod sceną pojawiła się grupka fanów, którym w ogóle nie przeszkadzała słabsza forma wokalisty. Bisy zaczęły się od "Pasażera", później było "F.T.M.O." i koncert zakończyło "Sto tysięcy jednakowych miast", podczas których lekko zawiodła łódzka publika - przyjęło się, że nawet na "normalnych" koncertach ludzie siadają przy tym utworze, choćby i na podłodze - wczoraj Roguc musiał przypomnieć o tym fakcie publiczności, która dopiero wtedy usiadła, ale może to także wina samego zespołu, który już bardzo rzadko bywa w rodzinnym mieście? Koniec koncertu bardzo mnie zaskoczył, in minus - zacząłem zdawać sobie sprawę, że takich osób jak ja, które potrafią obiektywnie, a przynajmniej krytycznie spojrzeć na formę zespołu/wokalisty danego dnia, jest bardzo mało pośród kilkusetosobowego grona na sali. Zabrakło przede wszystkim najważniejszego dla mnie "Leszka Żukowskiego" i "Cisza i Ogień", ale cała reszta setlisty została przeze mnie przyjęta pozytywnie. Po samym koncercie, wychodząc z sali, mogłem głównie usłyszeć "Ale było zajebiście!", "Odjazd!", etc... i powiem szczerze, zasmuciło mnie to bardzo. Dla mnie świadczy to o tym, że Coma doczekała się już takich fanów, którzy nie dbają o to, czy zespół zagrał super, przeciętnie czy żenująco, dla których zespół mógłby zagrać i kolędy, a byłoby cudownie, bo zagrała przecież sama Coma... Na szczęście w kolejce do szatni usłyszałem mimochodem także opinie podobne do mojej, a nawet ostrzejsze, jak chociażby że (cytat) "to była parodia, nie koncert", ale były to tylko nieliczne przypadki...

Ja nie mam już żadnych wątpliwości - przy tym łódzkim zespole trzyma mnie już teraz tylko samo wspomnienie dawnych, młodzieńczych, pięknych czasów oraz ogromny sentyment, nic więcej. Z przyjemnością będę wkładał do odtwarzacza płyty Pierwszego Wyjścia Z Mroku i Zaprzepaszczonej Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków, oraz nie będzie mi przeszkadzać, że pozostałe płyty będą zakurzone leżały na półce... Szkoda. Wielka szkoda.
A tymczasem szykuję się na koncert Normalsów - już za trochę ponad tydzień, w tym samym miejscu, przynajmniej w tym przypadku wiem, że po zbliżającym się koncercie nie będę miał powodów do napisania podobnej notki. Do usłyszenia!
P.S. Wszystkie zdjęcia autorstwa yakrisa.