16 maja 2010

Jeden z najsmutniejszych dni na Erasmusie...

...a wszystko przez futbol.
Zacznę może od małego wstępu. Kiedy wiele lat temu, paradując jeszcze wtedy w koszulkach Juventusu i Borusii Dortmund, ja i mój brat zaczynaliśmy interesować się piłką nożną, nasi rodzice nie przypuszczali, że kilkanaście lat później dla jednego z nas jednym z najsmutniejszych dni w życiu (wybacz Braciszku jeśli przesadziłem) będzie odejście trenera pewnego klubu do innego, a dodatkowo obaj będą prawie co tydzień jeździć na mecze w Anglii i Hiszpanii, pracując jednocześnie dla piłkarskich e-zinów.

Ale tak właśnie się stało, i dziś, pomimo faktu iż dzień minął po prostu fenomenalnie, to dzięki ostatniej kolejce hiszpańskiej Primera Division na skutek przytłaczającej ilości wydarzeń ogarnął mnie ogromny smutek. Wiadomo, w futbolu już tak musi być - aby ktoś wygrał, ktoś musi przegrać. Byłem dzisiaj na Mestalli, oglądając pojedynek Valencii z Tenerife. Ci pierwsi grali tylko o godne pożegnanie z kibicami, dla niektórych piłkarzy było to pożegnanie szczególne, ale o tym za chwilę. Ich rywalem był zespół, który potrzebował zwycięstwa, aby po raz pierwszy od kilkunastu lat utrzymać się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Niespodzianki jednak nie było, i po golu w doliczonym czasie gry to Nietoperze wygrały ten mecz, posyłając rywali do drugiej ligi. Najsmutniejsze było to, co wydarzyło się chwilę wcześniej, i chwilę potem. Kilka minut wcześniej trener zdjął z boiska Davida Villę, żywą legendę klubu, najlepszego strzelca ostatnich dekad nie tylko w klubie, ale także w reprezentacji. 166 goli w 274 meczach klubu i 36 goli w 55 meczach kadry uczyniło z niego najjaśniejszą gwiazdę tego klubu, i kiedy dziś schodził z boiska każdy z wypełnionego po brzegi stadionu zdawał sobie doskonale sprawę, że jest to ostatni mecz tego gracza na Mestalli. Szedł powoli do linii końcowej, sędzia zdając sprawę co się dzieje nie poganiał zawodnika. Tak ogłuszających braw nie słyszałem od dawna, a co miało się okazać - następna okazja była już kilkanaście minut później. Ruben Baraja zagrał dziś ostatni mecz w barwach Nietoperzy i pożegnanie Valencii z kibicami po tym sezonie stało się tak naprawdę pożegnaniem jednego aktora, wieloletniego kapitana drużyny. 10 sezonów, 355 meczy, zdobywca obydwu mistrzostw Hiszpanii w ostatniej dekadzie (po 30-letniej przerwie), Pucharu Króla, Pucharu UEFA i Superpucharu Europy - Baraja był symbolem tych wszystkich triumfów, i odchodząc (a raczej będąc zmuszonym do odejścia, ponieważ klub nie przedłużył z nim kontraktu jako piłkarzem, oferując inną posadę) sprawił, że wielu kibiców poczuło, że właśnie zakończyła się pewna era. Runda dookoła boiska na barkach kolegów, płynący z głośników hymn klubu, oklaski na stojąco strwające kilka długich minut - tak, ten piłkarz zasłużył na takie pożegnanie. Jak wiele znaczył ten piłkarz dla tego klubu niech poświadczy dziewczyna, która stała obok mnie kiedy to się działo - miała na sobie koszulkę Valencii z sezonu 2000/01, kiedy to Baraja przybył do klubu, z jego właśnie nazwiskiem, i łzy ciekły jej po policzkach prawie strumieniem. Tak, tyle ten jeden człowiek znaczył dla tych tysięcy zebranych na stadionie i kibicującym Nietoperzom w innych miejscach. Patrząc na to wszystko, co dzieje się przed moimi oczami, uświadomiłem sobie, że tylko prawdziwy kibic piłki nożnej jest w stanie doświadczyć czegoś takiego, jak tych 55.000 ludzi zebranych na stadionie.
Drugi czynnik smutku to zespół Tenerife. Patrząc na ich kibiców, tak licznie zgromadzonych na Mestalli, którzy przybyli tysiące kilometrów z Wysp Kanaryskich, aby być świadkami jak ich zespół utrzymuje się w Primera Division - naprawdę, chciałem aby Valencia przegrała ten mecz. Dopingowali swoich bez przerwy, i kiedy w 93' Alexis strzelił zwycięską bramkę dla Valencii, oznaczającą spadek Tenerife do Segunda Division, całkowicie zrozumiałem ich rozpacz. i żałowałem, że nie myliłem się, kiedy prorokowałem wczoraj kto spadnie. Po końcowym gwizdku piłkarze ze łzami w oczach schodzili z boiska, ja natomiast po meczu widziałem twarze kibiców. Pusty wzrok, załamanie, na wielu twarzach kibicek ślady po rozmazanym makijażu, wielu nawet kilkadziesiąt minut po końcowym gwizdku ciągle płakało. Nikt nic nie mówił. A to nie był koniec smutku na ten dzień...
Po meczu udałem się do przystadionowego baru, aby upewnić się, że FC Barcelona wygrała z Realem Valladolid i zdobyła zasłużony mistrzowski tytuł. Jednak to co innego najbardziej na mnie wpłynęło - twarze piłkarzy rywala Barcy, dla których porażka, podobnie jak dla Tenerife, oznaczała spadek. Twarz ich trenera, Javiera Clemente, tak zasłużonego człowieka dla hiszpańskiej piłki, wyrażała totalny smutek, żal, bezradność... Był naprawdę bliski płaczu, nie reagował już tak naprawdę na to co dzieje się na boisku. A pikarze znieśli to jeszcze gorzej - leżeli na boisku z twarzami ukrytymi w dłoniach, nie chcąc patrzeć jak obok nich cały stadion cieszy się z mistrzostwa. Ktoś musiał spaść, niestety, trafiło akurat na nich - zarówno Tenerife, jak i Valladolid do utrzymania zabrakło jednego punktu. Nawet nie jedno zwycięstwo więcej. Jeden remis.
I ostatni, najbardziej personalny czynnik. Przez cały ten sezon 2009/10 byłem wielokrotnie na Mestalli, pełną listę można znaleźć po prawej stronie. Zżyłem się z tym klubem, żżyłem się z tymi ludźmi dookoła, o czym w materialnym sensie mogą świadczyć koszulki, szaliki i flaga klubu w szafie oraz inne rzeczy, porozwieszane po pokoju. Kiedy stałem obok płaczącej kibicki, ludzie oklaskami żegnali swoich bohaterów, a z głośników leciał hymn "Amunt Valencia!"... Tego się nie da opisać. Trzeba być kibicem piłki nożnej, żeby TO poczuć. I druga sprawa - dla mnie koniec sezonu to coś symbolicznego. Zaczęło się odliczanie rzeczy z określeniem "ostatni". Koniec Erasmusa coraz bliżej.

Pamiętnik z podrózy: Maroko

Środa i czwartek, 7. i 8. kwietnia 2010: Dzień wylotu. Wstanie o 4 rano (zasypianie 3 godziny wcześniej z myślą "oby tylko budzik zadzwonił"), metrem na lotnisko, po drodze spotykając towarzyszów podróży - Monikę, Dominikę, Artura i Michała (wszystko Polacy), z Javierem (Meksykaninem) mieliśmy spotkać się już na lotnisku. Samolot z samego rana do Madrytu - półgodzinna drzemka - kilka godzin oczekiwania, spędzonego przeze mnie jako przewodnik po Madrycie (po raz kolejny) i o godzinie 16:40 wystartowaliśmy z Madrytu do Fezu. Może na początek trochę jeszcze wprowadzenia - pomysł wylotu do Maroka zrodził się miesiąc wcześniej, na domówce u Moniki i Michała. Pomimo iż był zaproponowany około 20 osobom, skusiła się nasza szóstka. Wszystkie przeloty kosztowały mnie 50€ (Ryanair oczywiście), z czego 20€ kosztowało... płacenie kartą, 5€ za każdy z czterech lotów. Termin był bardzo dobry ku temu, gdyż w kwietniu Universidad Politécnica de Valencia zrobiła studentom 3 tygodnie wolnego - najpierw tydzień wolnego z okazji Wielkiej Nocy (w Hiszpanii znana jako Semana Santa - Święty Tydzień, a następnie dwa tygodnie wolnego jako czas na przygotowanie się do kwietniowych poprawek po sesji zimowej, które na szczęście mnie nie dotyczyły. Ah, no i przede wszystkim - dlaczego Maroko? Nigdy nie byłem jeszcze w Afryce, tym bardziej w żadnym kraju arabskim i coś mnie tam ciągnęło ;-) I nie żałuję! (choć nie było tak kolorowo jakby mogło być).
(między Europą a Afryką)
Zatem, kontynuując podróż. Podróż do Fezu upynęła przyjemnie (1,5 godziny snu było bezcenne po takiej małej ilości snu noc wcześniej), godne zapamiętania była zmiana czasu - cofa się godzinę, przez co teoretycznie wydaje się, że czas się zatrzymał... i szczerze powiedziawszy, po dotarciu do Mediny, starej części miasta, rynku, to wrażenie tylko się potęguje. Po wyjściu z samolotu... szok. Niby lotnisko, ale jedyne co widzisz to jeden budynek (średnich rozmiarów, nie żaden europejski terminal) i... jeden samolot pasażerski innej europejskiej linii obok, i to wszystko.
(sala przylotów w Fezie)
W hali odlotów tłum - te dwa samoloty to prawdopodobnie jedyny bezpośredni transport z cywilizacją Europą. Pogoda - oczywiście żar leje się z nieba, a żeby zabrać więcej rzeczy to nałożyłem więcej warstw na siebie niż to było konieczne. Wyjście z lotniska i od razu coś, czego każdy się spodziewał - zwykłe wzięcie taksówki dla 6 osób okazało się prawie niemożliwe, jednak! Maroko to kraj arabski, masz pieniądze - wszystko jest możliwe. Jedyny rodzaj taksówek pod lotniskiem to... ponad 20-letnie Mercedesy.
(taksówka z Fezu do Merzougi)
Są jeszcze dwa inne typy samochodów do przewozu osób - jeden to petit taxi, mające limit osób równy 3, w Mercedesach teoretycznie są to 4 osoby. Teoretycznie, gdyż nam udało się załadować do tejże taksówki w szóstkę, komfortowo nie było, ale jednak lepsze to niż rozdzielać się pierwszego dnia, nie wiedząc nic dokąd. Trzecim, ostatnim typem to stare skutery z doczepioną przyczepką, na których powinno przewozić się tylko rzeczy, nie ludzi, ale i z tego transportu później skorzystaliśmy.
Ah, a propos - przed wyjazdem powiedziałem sobie, że ten wyjazd będzie dla mnie inny niż poprzednie z jednego powodu - tym razem, po raz pierwszy nie dbam totalnie o organizację, dla mnie już dość tych nerwów, czasu i stresu, tym razem niech kto inny tym się zajmie. Jak się później okazało, była to jedna z rzeczy, które negatywnie odbiły się na całej tej podróży, gdyż... nie było żadnego planu, nie mieliśmy żadnych przewodników turystycznych, praktyczne nie mieliśmy nic przygotowane, a chyba można się domyślić, że jechanie do obcego kraju, ba! na inny kontynent jedynie z mapą w głowie między jakimi miastami chce się podróżować - to "trochę" za mało. Był to jeden z ważniejszych czynników, z powodu których zdecydowałem się później w Assaouirze (4. dnia podróży) odłączyć od grupy i kontynuować podróż we dwójkę, z Javierem, co okazało się rewelacyjną decyzją, która to w największej mierze sprawiła, że pobyt w Maroku uważam za jak najbardziej pozytywny.
Ale wracając do Fezu. Nocowaliśmy w nim dwa dni, także czasu na zobaczenie miasta mieliśmy aż nadto. Przede wszystkim - ogromny kontrast aż bije w oczy. Na to milionowe miasto składają się dwie części - Stary i Nowy Fez. Jak łatwo się domyślić, Stary Fez to uboga dzielnica, w której dominuje bieda, ubóstwo i życie z dnia na dzień. Kiedy szedłem ulicą, nieraz mając ochotę coś zjeść, powstrzymywała mnie jedna najważniejsza rzecz - strach. Strach przed tym, że nie ważne co zjesz, i tak prawdopodobnie dopadną Cię choroby żołądka/układu trawiennego (i w końcu i tak mnie dopadły, ale dopiero po 3 dniach i trwały jedną noc), a picie jakiejkolwiek wody _nie_ z butelki równa się z zatruciem... Oczywiście nie dało się tego ominąć, a jeść trzeba coś było, ale mimo wszystko był to jeden z głównych powodów, dla których pierwszego dnia po powrocie do Valencii zrobiłem sobie... zwykłą, normalną, pastę neapolitanę. Nic skomplikowanego, a tak mi tego brakowało!
(jedna z bram do mediny w Fezie)
(ulice Fezu)
(w głąb mediny)
(garbarnia w Fezie)
Nocowaliśmy w prywatnym... hostelu? gospodarstwie domowym?
(salon)
W każdym razie - tak jak większość budynków w Medinie, tak i ten nie miał na zewnątrz okien, światło dostarczał otwór w dachu, który na czas deszczu (jakiego deszczu...) można zasłonić. Pokój miał swój klimat, podobnie jak cała hacjenda. Serwowane tam śniadanie, typowo arabskie, było jedynym posiłkiem w Fezie, który jadłem bez obaw... i bez zmartwień o stan mojej kasy, gdyż ceny tam (w porównaniu z Hiszpanią, nie Polską) są śmiesznie niskie. Za spore śniadanie płaciłem 20 dirhamów - mniej niż 2€, za obiad w "restauracji" - ok. 60 dirhamów, mniej niż 6€. Do tego dochodziły wszechobecne herbaty miętowe o zawartości cukru przewyższającej ilość wody. Z piciem tych herbat także wiązało się ryzyko - z jednej strony bomba kaloryczna, z drugiej zwyczaj serwowania herbaty, którego odmówieniem można było się narazić, i z trzeciej, najważniejszej - czy ta woda na pewno pozbawiona jest bakterii? Ale cóż, kto nie ryzykuje... ;-)
Jak już wspomniałem, kto ma pieniądze, może w Maroku wszystko, nawet dogadać się po polsku. Każdy na ulicy (nawet nas nie słysząc!) mówił do nas "Dzień dobry!", "Cześć!" etc., chcąc oczywiście zedrzeć nas do ostatniego dirhama, straszne, ale zarazem... tak odmienne kulturowo, że aż intrygujące. Sam zwyczaj targowania się - na początku strasznie mnie irytował - chciałem po prostu pójść gdzieś, kupić po jakiejś normalnej cenie i sprawić że zarówno klient, jak i sprzedający są zadowoleni, jednak taki układ w większości miejsc w Maroko nie istnieje. Jeśli się nie targujesz (o dosłownie cokolwiek, od kosztu wynajęcia pokoju, przez koszt taksówki - nie mają taksometrów, cenę ustalasz przed wejściem - i kończąc na zwykłym targu, to możesz obrazić kupca... albo sprawić, że będzie szczęśliwy, bo zdarł z Ciebie pieniądze.
Językami urzędowymi w Maroku są francuski i arabski, i szczerze powiedziawszy znajomość francuskiego bardzo ułatwiałaby wiele spraw, jednak że moja znajomość francuskiego skończyła się po trzech latach liceum, dużo z tej wiedzy nie pozostało. Wszechobecne napisy arabskie zastąpiły napisy francuskie w głębi lądu, bliżej pustyni i dalej od cywilizacji. W Fezie można było za pieniądze dostać dosłownie wszystko, co chwila ktoś zaczepiał Cię (ale na szczęście nie nachalnie) i mówił tradycyjne: "Welcome my friend, please enter to my shop, just to see, see is for free", oburzając się później gdy nie chciało się albo wejść, albo - co gorsza - po wejściu nie chciało się nic kupić.
Po zwiedzeniu Mediny skierowaliśmy się na wzgórze górujące nad miastem, którego szczyt zajmował ogromny cmentarz muzułmański (praktycznie identyczny do chrześcijańskich, tyle tylko że... bardzo zaniedbany, jedynymi strażnikami były stada kóz pasące się na nim) oraz ruiny po jakiejś twierdzy - z racji tego, że nie wiedzieliśmy nic o tym miejscu, nie mogę napisać co to kiedyś było. W każdym razie - widok był imponujący.
Następnie wsiedliśmy do "taksówki" (nazwa "TOP magic" lepiej pasuje - to magia że to coś jeździło, zdjęcie powyżej ;-) ) i udaliśmy się do Nowego Fezu, tej bogatszej, przypominającej europejskie części miasta. I faktycznie - nikt nie bał się aż tak bardzo zamówić cokolwiek, nikt nie targował się w sklepach, wszystko było takie... normalne.
(park w Nowym Fezie)
Piątek i sobota, 9. i 10. kwietnia 2010: Podróż do miejscowości Merzouga, położonej u wrót Sahary, w 7 osób (łącznie z kierowcą) w jednym Mercedesie. Tak naprawdę był to jedyny punkt podróży, który był wcześniej ustalony i pewny. Namiar na człowieka dostaliśmy od innych Polaków, którzy wcześniej tam byli. Człowiekiem tym okazał się Hassan, mężczyzna który zawiózł nas na pustynię. Co o nim można opowiedzieć? Miał głowę do interesów, mimo iż sam nie potrafił pisać i czytać, my zapłaciliśmy za półtora dnia na Saharze 70€ na osobę - czyli fortunę, jak na Maroko. Dojechaliśmy po południu, po 6 godzinach przebijania się wąskimi drogami przez góry Atlasu, jadąc na wysokości wyższej niż szczyty Rys - widoki były niesamowite, nie miałem pojęcia, że jest to tak piękne miejsce!
(ośnieżone szczyty Atlasu)
(przełęcz)
W odległości ok. 30 kilometrów od miejsca przeznaczenia przesiedliśmy się na jeepy, i po chwili jechaliśmy... na ich dachu. Niesamowite uczucie, przypominało mi się wtedy o czasach, kiedy jeszcze windsurfowałem, a wiatr rozwiewał moje długie włosy... ech ;-)
(na dachu jeepa)
(baza w Merzoudze)
(na wydmach)
(przewodnik)
Po dotarciu na miejsce prawie z marszu wsiedliśmy na wielbłądy i wyruszyliśmy na ich grzbietach na pustynię. Pierwszy raz na grzbiecie wielbłąda i muszę przyznać - nie było to niemiłe uczucie, jednak straszne było to, jak wielbłądy są traktowane. Przede wszystkim - do przewozu ludzi używa się tylko samców, po drugie, są powiązane ze sobą w okrutny sposób - lina łączące dwa wielbłądy wchodzi przez jedno nozdrze, a wychodzi przez jamę ustną tego samego zwierzęcia, nie chcę nawet sobie wyobrazić jaki to musi być dla nich ból, jednak cel jest osiągnięty - jeśli idzie jeden, to kontynuują wszystkie, bo chcą uniknąć bólu. Po dwóch godzinach podróży dotarliśmy do wysokich wydm Sahary. Muszę przyznać, że mnie widok jaki zobaczyłem oczarował. Nigdy nie byłem wielkim fanem piasku, zdecydowanie wolę środowisko wodne, jednak tamto miejsce...
Czerwony piasek, zachód słońca, cisza dookoła... Naprawdę można się było w takim miejscu zakochać. Ludzie dookoła - wszyscy mili, ale tak długo, jak ma się pieniądze. Drugiego dnia pobytu wybraliśmy się na bliżej od naszego obozu położoną wydmę i w pewnym momencie zobaczyliśmy na horyzoncie biegnącą kobietę z dzieckiem. Biegła przez pustynię, do nas, aby rozłożyć przed nami na piasku swoje rzeczy na sprzedaż. Uwierzycie? Biegła tyle przez pustynię, żeby tylko zaoferować nam swoje produkty...
Powrót z pustyni był również cudowny. Noc zapadła niespodziewanie szybko i naszym oczom na niebie ukazała się nieskończona ilość gwiazd i ich konstelacji. Jadąc wtedy w totalnej ciszy na grzbiecie wielbłąda, patrząc się w niebo, zastanawiałem się nad jednym... czy może być coś piękniejszego? Po pewnym czasie okazało się, że może - na niebie dostrzegłem spadającą gwiazdę. Wymówiłem oczywiście życzenie, póki co powoli i systematycznie się sprawdza... ;-) Interesujące było zsiadanie z wielbłąda - mój okazał się jakimś narwańcem i było blisko, a spadłbym z jego grzbietu. Dopiero wtedy pomyślałem o tym, że pojechałem do Maroka bez choćby ubezpieczenia zdrowotnego. No cóż, kto nie ryzykuje...
Po powrocie do obozu niestety ukazał się prawdziwie arabski duch naszych gospodarzy. Oprócz nas w obozie było trzech Hiszpanów oraz para Francuzów. Nasi gospodarze myśleli, że im lepiej będziemy imprezować, tym lepiej zapamiętamy to miejsce i tym lepiej będziemy je polecać naszym znajomym. Niestety, naprawdę dobra zabawa trwała tylko do pewnego momentu - później wszystko zaczęło dla mnie wyglądać "na siłę", Hiszpanie byli tak zjarani (przywieźli ze sobą chyba worek haszyszu) i spici (kilka kartonów wina), że pewnie samego wieczora i tak nie zapamiętali, Francuzi szybko się zmyli. Ja natomiast w pewnym momencie stwierdziłem, że chyba dość już tej frajdy...
Poranek był jednym z najgorszych w tym roku. Chyba każdy Polak wie, co wydarzyło się 10. kwietnia tego roku. Najpierw dostała SMS-a Dominika, nikt z nas nie chciał w to uwierzyć, zadzwoniłem po chwili do mamy i oto stało się, dowiedziałem się, będąc na Saharze, o takiej tragedii. Żebym nie został źle zrozumiany, bo wokół tego tematu narodziło się wiele kontrowersji - tak, zapłakałem nawet nad losem tych, którzy zginęli, i przez kilka następnych dni czułem się niesamowicie przybity. Jednak nie z powodu śmierci Lecha Kaczyńskiego, a z powodu śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, pewnego symbolu niepodległości, o którą Polska tak długo i wytrwale walczyła, oraz śmierci tych wszystkich ludzi, którzy byli na pokładzie, a tyle znaczyli dla państwa, jak choćby śp. Sławomir Skrzypek, prezes Narodowego Banku Polskiego... Szczerze, uważam się za patriotę, interesuję się bardzo polityką i wszystkim co dzieje się na świecie i po prostu bałem się o Polskę w tamtym momencie, jak na to wszystko zareaguje... To, co podnosiło mnie na duchu, to fakt, że przez to jedno zdarzenie choć przez chwilę o Polsce było głośno - gdziekolwiek szedłem ulicą i tubylcy dowiadywali się, że jestem z Polski, każdy składał kondolencje. Dzień wcześniej chodziłem w koszulce reprezentacji Polski, dzień później stwierdziłem, że przyciągałaby już za dużą uwagę...
Każdy ma swoje własne zdanie o śp. Lechu Kaczyńskim, o tym kim był, jakie sprawował rządy (?), jak się zachowywał... Przyznam się szczerze, nigdy bym na niego nie zagłosował, tak jak teraz nie zagłosuję na jego brata (co poza tym uważam za, przepraszam za wyrażenie, skurwysyństwo że wykorzystuje śmierć brata aby sięgnąć po władze, przypominając dookoła wszystkim "o tym, że postąpi tak jak jego najukochańszy brat". Nie zaprzeczam słowom "najukochańszy", bo sam mam brata, ale w tym kontekście... brak mi słów), ale był właśnie tym symbolem, który nagle odszedł, a wraz z nim tyle ważnych dla funkcjonowania państwa osobistości, i to w takich okolicznościach - lecąc na uroczystości do Katynia, w którym zginęło tyle tysięcy polskich oficerów i elit...
Po tym wydarzeniu mój pobyt w Maroku zmienił trochę swój charakter. Nie było już takiej beztroski, każdy mniej się odzywał, ja chętnie oddzielałem się od grupy, aby poprzeżywać w samotności ostatnie wydarzenia.
Z Merzougi wyjechaliśmy popołudniem, i po raz kolejny ujawnił się charakter naszych gospodarzy - bawiąc się wczoraj z nimi, przynosili nam napoje, za które tuż przed wyjazdem... kazali nam zapłacić. Pozostawiło to duży niesmak.
Dalszą podróż kontynuowaliśmy autobusem do Assaouiry, położonym nad Oceanem Atlantyckim miastem. Noc w autokarze była dla mnie koszmarem, z powodu kłopotów z żołądkiem. Na jednym z przystanków kupiłem jednak Smectę i kilka godzin później wszystko wróciło już do stanu normalności, ja jednak zacząłem mieć się na baczności co biorę do ust.
Sobota, 11. kwietnia 2010: Assouira to piękne miejsce. Ludzi nie są tak biedni, jak w Fezie, ulice są o wiele szersze, przez co nikt Cię nie zaczepia (jeśli idzie się środkiem drogi), czuć klimat innej kultury, jednocześnie nie tracąc tego europejskiego ducha... normalności. Nocowaliśmy znowu w czymś na kształt hostelu, koszt niższy niż w Fezie - na osobę po 50 dirhamów, czyli poniżej 5€. To, co rzuciło mi się w oczy, to... koty. W Fezie myślałem że to tylko cecha tego miasta - na ulicach było pełno bezpańskich kotów, gdzie się nie spojrzało - tam leżał, szedł, biegł kot - szary, brudny dachowiec. Samo miasto - naprawdę urokliwe. Oczywiście, głównym źródłem utrzymania był handel i turystyka. Na ulicach było jeszcze więcej Europejczyków (głównie Francuzów) niż w Fezie. Zrobiliśmy krótki spacer po ulicach miasta, zjedliśmy kolację (nie ma to jak dobry kebab!) i okazało się, że mam szczęście do podróży - tego samego dnia zespół koszykarek z tego miasta zdobył pierwszy w historii tytuł mistrza kraju i przed moimi oczami przez ulice miasta przetoczył się cały orszak ludzi, z wywalczonym pucharem. Wieczór zakończyliśmy w Cafe Vera - hiszpańskim lokalu na dachu budynku nad oceanem. Atrakcje tego wieczora zapewniały dwie tancerki z ogniem.
(widok z dachu hostelu)
(ulice Assaouiry)
(port rybacki)
(zachód słońca nad Oceanem)
(świętowanie mistrzostwa)
(ogniste show w Casa Vera)
Niedziela, 12. kwietnia 2010: Czas na Casablankę. Powiedziałem rano Javierowi, że nie wiem jak on, ale ja muszę się oddzielić od naszej grupy, na co przystał z wielkim entuzjazmem. Podróż zapamiętam do końca życia - znaleźliśmy miejsca na samym końcu autobusu, podróż była w ciągłym biegu. Co chwila autobus się zatrzymywał lub był zatrzymywany przez policję, która sprawdzała co przewozi się w lukach, ludzie wsiadali czasem w biegu, do luku bagażowego trafiały nawet zwierzęta (kury), folklor totalny - ale przyświecał nam cel podróży. Po Casablance, tym wielkim i słynnym marokańskim mieście spodziewaliśmy się wiele, oczekiwania niestety nie zostały spełnione. Owszem, jest to naprawdę ogromne miasto, ale biedę czuć i widać w każdym miejscu, na które spadnie spojrzenie przyjezdnego. Z jednej strony - wysokie, białe (lub beżowe) wieżowce i słynne nazwy dookoła, z drugiej bieda tak wielka, że nie da się tego opisać. Trafiliśmy do przyzwoitego hotelu - przyzwoity, znaczy miał normalną łazienkę (a nie dziurę w podłodze jak większość spotykanych łazienek i ciepłą wodę) i wyglądał na bezpieczne miejsce. Odnośnie bezpieczeństwa - nigdy nie zostawialiśmy cennych rzeczy w hotelu, zawsze blisko siebie. Co dziwniejsze - częściej chyba ja sam bardziej się bałem o okradzenie niż to było konieczne. Jak powiedział nam jeden z przewodników, według prawa Koranu za kradzież zdarza się że wymierzane są kary... obcięcia ręki. Sporadyczne, ale żeby nauczyć społeczeństwo - sprawdza się. Co innego, kiedy wychodzisz ze sklepu i masz wrażenie, że sprzedawca właśnie Cię okradł - on Cię nie okradł, tylko wykorzystał Twoją naiwność i nieznajomość rzeczywistej wartości kupionego przedmiotu.
Gdyby nie jedno miejsce, uznałbym podróż do Casablanki za czas stracony - tym miejscem był meczet Hassana II, obecnego króla Maroka. Meczet ten jest nowy, ma dopiero 17 lat. Jest trzecim na świecie największym meczetem, z pojemnością 200.000 wiernych, z minaretem wysokim na 210 metrów - dla innowierców wstęp zabroniony, możliwe jedynie wycieczki 4 razy dziennie, o 9:00, 10:00, 11:00 i 14:00. Jedynie meczet w Mekce i Arabii Saudyjskiej jest większy, z pojemnością... 2,5mln wiernych. Przyznam się, że budynek robi ogromne wrażenie, dodatkowo cała jego okolica - ogromny przeszklona podłoga, rozsuwany dach, plac, krużganki, okoliczne budynki, oraz co najważniejsze - położenie nad samą wodą, sprawiają że czuje się potęgę i majestat tego miejsca. Ciekawostką jest fakt, iż meczet został podobno zaprojektowany przez samego króla, oraz że ma symbolizować, jak napisano w Koranie, "Tron na wodzie".
W Casablance pomocą (odpłatną, oczywiście...) służył nam młody Marokańczyk. Pokazał nam już pierwszego dnia wszystkie ważne miejsca, i muszę przyznać - bez niego nie udało by się zobaczyć tylu miejsc, dlatego przy okazji podróży do egzotycznych krajów warto czasem zastanowić się nad opcją lokalnego przewodnika, ale z jednym zastrzeżeniem - na początku znajomości ustalić cenę za "fatygę", beż żadnych późniejszych negocjacji.
W Casablance po raz pierwszy i jedyny w Maroku skusiłem się na pójście do... McDonalda. Dwie rzeczy mnie do tego skłoniły - pierwsza, w końcu mogłem na chwilę zapomnieć o ciążącym nade mną lękiem o każdy kęs jaki biorę do ust, drugą natomiast były ceny, które (znowu, w porównaniu z Hiszpanią, nie Polską) były śmiesznie niskie. Ale naprawdę, generalnie patrząc - z jednej strony piękne, przeszklone wieżowce, z drugiej mające za chwilę zawalić się rudery, podparte jedynie drewnianymi balami, z jednej strony biznesmeni w marynarkach, spodniach w kancik, z krawatami i teczkami, z drugiej - tłumy bezdomnych, żebrających ludzi... W samym McDonaldzie telewizor plazmowy, za którego równowartość mogłby wyżyć przez miesiąc (albo i wiele dłużej) wielodzietna rodzina, a w samej telewizji obrazki jak z innego świata...
(ulice Casablanki)
Poniedziałek, 13. kwietnia 2010: Podróż do Marakeszu. Po wyjściu z hotelu skierowaliśmy nasze kroki na stację autobusową, którą pokazał nam (o dziwo, za darmo) nasz przewodnik w Casablance. Poinformował nas, że oprócz abutobusów państwowych, którymi miałem "przyjemność" podróżować z Marzougi do Assaouiry i z niej do Casablanki, istnieje także inna sieć. Bilet kosztuje grosze drożej, a różni się nowoczesnymi autobusami z logiem Eurolines, klimatyzacją, ponumerowanymi miejscami, profesjonalnym personelem, szybkością, nie zatrzymuje się co chwilę... dosłownie wszystkim. Wybór tego środka transportu był strzałem w dziesiątkę - na stacji w Marakeszu poznaliśmy dwie sympatyczne dziewczyny - Audrey i Crie, siostry z Montrealu, Quebec, Kanada. Z racji tego, że jest to francuskojęzyczna część Kanady, to nagle nasze problemy językowe zniknęły, a pojawiło się coś, co sprawiło, że zapamiętałem tę część całej podróży do Maroka najlepiej z całego pobytu - radość z każdej chwili. Nocleg znaleźliśmy w Youth Hostel - międzynarodowej sieci hosteli dla młodych ludzi; właścicielami w Marakeszu było sympatyczne małżeństwo. Przyznam się, że nie chciałem opuszczać tego miasta, było tak wspaniale!
(parking rowerów i skuterów w Marakeszu)
(z Audrey i Chri)
(Audrey!)
(sklep z przyprawami w medinie w Marakeszu, jeden z tysięcy)
Ale może trochę więcej o Marakeszu. Patrząc na kolory dookoła, wydaje się jakby było położone na pustyni - wszystkie budynki w piaskowym kolorze, jednak widok ośnieżonych szczytów Atlasu wyprowadza z błędu. Na ulicach mnóśtwo ludzi - większości albo turystów, albo handlarzy chcących namówić tychże turystów do kupna czegoś, o czym jeszcze przed chwilą nie wiedzieli że potrzebują. Najważniejszym miejscem w Marakeszu jest Dżemaa el-Fna, największe targowisko w Maroku, wpisane wraz z całym centrum na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Można na nim kupić dosłownie wszystko, oczywiście podrobione. Było to pierwsze i jedyne miejsce w Maroku, gdzie kupcy prawie na siłę chcieli mnie zabrać do ich straganów i musiałem dwa razy użyć siły, żeby się ich pozbyć, nie mówiąc o tym ile razy musiałem użyć siły persfazji, że NAPRAWDĘ nie chcę tego co chcesz mi zaoferować, może to zabrzmi śmiesznie, ale groźne spojrzenie wiele razy także pomagało.
(torby zrobione z aluminiowych puszek)
(lampy)
(Dżemaa el-Fna)
(henna, typowe tymczasowe dekorowanie ciała u kobiet)
Czas płynął mi tak doskonale, że nie wiedzieć kiedy nagle przyszedł czwartek, dzień kiedy o 6 rano miałem wylot do Madrytu... Ostatni wieczór spędziliśmy w małym klubie niedaleko naszego hostelu. Przy zamówieniu marokańskiego, naprawdę dobrego piwa dostaliśmy także cały stos tapas - byłem mocno tym pozytywnie zaskoczony. Jeden człowiek za klawiszami grał i śpiewał słynne utwory, szkoda tylko że przez większość czasu ich nastrój był taki, że chciało się człowiekowi płakać. Z jednej strony była to prawda - że trzeba już opuszczać ten kraj, oraz że tylko końcówka pobytu w nim była tak wspaniała - ale i szczęścia, bo trzeba się cieszyć tym co jest, choćby najmniejszymi rzeczami, a w tamtej chwili byłem przeszczęśliwy.
Bardzo oddająca charakter kraju była rozmowa z taksówkarzem, który miał mnie zawieźć na lotnisko. Godzina 4:00, kursywą kierowca. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Zawiezie mnie Pan na lotnisko za 40 dirhamów?
- Nie ma mowy. Sto (kłamstewko).
- Jestem tylko biednym studentem, wracam do kraju, nic więcej mi nie zostało.
- Nie ma mowy, za daleko (kłamstewko), nie opłaca mi się (kłamstewko)! 80 to minimum (kłamstewko).
- Naprawdę nie mam więcej pieniędzy (kłamstewko).
- To może euro?
- Nie mam (kłamstewko), musiałbym iść wymienić (kłamstewko).
- 60.
- Naprawdę nie mam więcej pieniędzy (kłamstewko)!
- No dobra, 40, wsiadaj.
Na tym to właśnie polega. Maroko to niesamowity kraj pod względem właśnie tej psychologii tłumu, handlu etc., moim zdaniem każdy student tego kierunku (i nie tylko) powinien przynajmniej raz doświadczyć czegoś takiego... i się od marokańskich kupców nauczyć, bo są oni mistrzami w psychologii. Po jednym spojrzeniu wiedzą już co mogą Ci sprzedać, ile za to zapłacisz etc. Momentami było to naprawdę imponujące, jak na przykład wizyta w garbarnii w Fezie - nasz przewodnik, kiedy daliśmy mu po euro na osobę, prawie się śmiertelnie obraził, rzucając monetami o ziemię - domagał się większych pieniędzy, mówiąc (niekoniecznie zgodnie z prawdą) że dla niego takie pieniądze nic nie znaczą, normalnie turyści dają więcej. Trudno, nie byliśmy normalnymi turystami, a jeśli ktoś nie szanuje pieniędzy w Maroku to wiadomo że pogrywa sobie z Tobą - kiedy wyszliśmy, na tysiąc procent podniósł wszystkie monety co do centa.
I tak oto doszliśmy do końca naszej podróży... Lotnisko w Marakeszu zrobiło na mnie spore wrażenie - niejedno europejskie lotnisko nie prezentuje się tak, jak tamtejsze.
Spotkanie z resztą kompanów podróży, bezpieczny i spokojny lot do Madrytu, do którego docierały już informacje o kolejnych zamkniętych lotniskach z powodu zbliżającej się chmury pyłu znad Islandii, powrót doValencii okazał się właściwie w ostatnią chwilę - dzień później niebo nad całą Europą było już zamknięte. Maroko to kraj, który trzeba zobaczyć i doświadczyć na własne oczy, jednak jest coś jeszcze - dla mnie jedna podróż do tego kraju to w zupełności wystarczająca ilość. Zdążyłem być 8 dni na afrykańskiej ziemi, i naprawdę było mi dość, z tęsknotą powitałem hiszpańską ziemię. Wiele rzeczy miało na to wpływ, wymienionych powyżej w większości. Jednym zdaniem - biedny kraj biednych ludzi, o których dobrobycie świadczy to nieliczna kasta ludzi, którym udało się wyrwać, ale nie powinno to zamazywać prawdziwego obrazu tego kraju.
P.S. Ciekawostka na koniec - w 1987 roku Maroko wysłało swoją oficjalną kandydaturę jako członka... Unii Europejskiej. Została ona oczywiście odrzucona, ale sama idea...
P.S.2. Więcej zdjęć w galerii na picassie, link po prawaej stronie.