27 listopada 2009

Gran Derbi

Choć do Gran Berdi Europa zostały jeszcze 2 dni, pozwoliłem sobie na tymczasowe zakończenie futbolowego wątku na moim blogu - zapewniam, że następne notki będa już dotyczyć innych aspektów hiszpańskiego życia, a sprawy sportowe będę poruszał już w innym miejscu, o czym poinformuję już wkrótce. Jednak każdy kto choć przez chwilę był w Hiszpanii wie, jak wiele znaczy piłka nożna dla Hiszpanów i "to jedno" spotkanie, rozgrywane zazwyczaj dwa razy do roku - wielkie derby Hiszpanii.
Przyznam się, że oglądając transmisje czy to z Ligi Mistrzów, czy to z Primera División, zaczynam mieć już powoli dość komentatorów. Dlaczego? Ponieważ średnio podczas jednej transmisji (oczywiście najczęściej Realu Madryt lub FC Barcelony) potrafią kilkadziesiąt razy przypomnieć, że oglądamy mecz reprezentanta najlepszej ligi ba! nie tylko Europy, ale i świata! Można z tym polemizować, można się zgadzać, ale jedno jest pewne - powtarzanie tego zwrotu jest dla oglądających obcokrajowców (a szczególnie Anglików) bardzo irytujące.
Nie będę pisał o tym, kto zagra, jakim ustawieniem etc., skupię się na czymś innym - na podtekście historycznym czekającego nas meczu. Mało kto wie, że Real został oficjalnie założony przez Katalończyka, Juana Padrósa Rubió, ale o powiązaniach politycznych Realu z polityką wie już większość kibiców. Wdałem się niedawno w interesującą dyskusję z kilkoma moimi znajomymi Hiszpanami, którzy kibicują różnym drużynom, nie tylko Realowi czy Barcelonie. Jednak na pytanie: Real czy Barça, prawie nikt nie odpowiedział wymijająco i tak właśnie przedstawia się sytuacja w Hiszpanii - można być albo za Realem, albo za Barcą, dopiero dalej są inne kluby.
"Nienawiść" Katalończyków do Królewskich (i vice versa) rozpoczęła się tak naprawdę w 1936 roku, kiedy w Hiszpanii zaczęła się wojna domowa, rozpoczęta i wygrana dzięki wstawiennictwu wojsk Hitlera i Mussoliniego przez generała Franco. W czasie trzyletniej wojny Real stracił w walkach wielu działaczy i piłkarzy, a sam stadion Estadio Santiago Bernabeu został przekształcony w więzienie. Jednak dzięki wstawiennictwu "największego fana" to Real najszybciej podniósł się sportowo po zakończonej wojnie. Franco nie szczędził ogromnych (czyt. państwowych) funduszy na rzecz klubu i to za jego sprawą do klubu przybyły takie gwiazdy jak Alfredo Di Stefano, Ferenc Puskas (najlepszy strzelec XX wieku z 512 golami w 528 meczach), Raymond Kopa i inni. Sprawa Alfredo Di Stefano była największą wojną między Realem a Barceloną do czasu Luisa Figo - oba kluby zapłaciły zaliczkę za tego piłkarza, a spór musiała rozwiązywać FIFA. Alfredo jednak w tamtym okresie celowo zaczął grać poniżej swoich oczekiwać i Barcelona, do której początkowo trafił Argentyńczyk, zrezygnowała z jego usług i trafił on do Realu, z którym 8-krotnie zdobywał Mistrzostwo Hiszpanii, 5-krotnie wygrał Puchar Europy i dwukrotnie został wybrany najlepszym piłkarzem Europy, dla Realu zdobył 216 goli w 282 meczach.
(tablica upamiętniająca Ferenca Puskasa na Estadio Santiago Bernabeu)
Rywalizacja Realu z Barceloną często rozgrywała się poza boiskiem, jak chociażby w półfinale Pucharu Króla w 1943 roku, w którym Los Blancos trafili na Barceloną. W pierwszym meczu na swoim boisku w Madrycie przegrali 0:3, jednak w rewanżu odnieśli najwyższe zwycięstwo w historii, wygrywając na Camp Nou 11:1. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt że przed rozpoczęciem meczu rewanżowego do szatni Katalończyków wszedł dyrektor służb specjalnych i przypomniał zawodnikom, że wielu z nich dopiero co wróciło do Hiszpanii na mocy amnestii ogłoszonej przez generała Franco, która wybaczała ucieczkę. Sprawiedliwości stało się zadość w finale, kiedy Athletic Bilbao pomścił Katalończyków i wygrał 1:0.
Przez cały okres rządów generalicji Katalończycy musieli znosić kompromitujące porażki, ale mogli odgryzać się na arenie międzynarodowej, gdzie wpływy polityki nie sięgały, jednak nie znaczyło to, że gra była czysta. Tak było w sezonie 1960/61, kiedy to w 1/8 Pucharu Europy los połączył Real i Barcę. W Madrycie padł remis 2:2, natomiast w Barcelonie padł wynik 2:1 dla gospodarzy i Real znalazł się za burtą rozgrywek. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w pierwszym meczu angielski sądzie Arthur Ellis podyktował wątpliwy rzut karny dla Barcelony, a w drugim jego rodak Reg Leafe nie uznał aż 4 (!) goli strzelonych przez zawodników Realu na Camp Nou. Barcelona w tamtym sezonie doszła do finału, gdzie przegrała z Benfiką Lizbona 2:3.
Historia samego kraju także odcisnęła swoje piętno na rywalizacji obu ekip. Genrał Franco był zwolennikiem centralizacji kraju i tłumił w zarodku jakiekolwiek próby ogłoszenia Kraju Basków czy Katalonii choćby autonomiami. Przez cały okres rządów generalicji mecze pomiędzy Realem a Barceloną i Ahtletic nabierały nowego znaczenia - wojny między autonomistycznymi dążeniami regionów i zcentralizowanej stolicy. Dopiero po upadku rządów Franco, król Hiszpanii Juan Carlos I (łamiąc przysięgę daną Franco) zdemokratyzował kraj i ogłosił Katalonię i Kraj Basków regionalnymi wspólnotami autonomicznymi, jednak ten podtekst jest obecny do dnia dzisiejszego.
Jednak wracając do czysto sportowych spraw - na przestrzeni lat nie brakowało podobnych, dodających smaczku rywalizacji obu drużyn zdarzeń, jak chociażby ubiegłoroczna porażka Królewskich 2-6 czy końcówka sezonu 2007/08, kiedy to zgodnie ze zwyczajem po zapewnieniu sobie mistrzostwa kraju następny przeciwnik tworzy korytarz ze swoich zawodników i gratuluje mistrzowi - w tamtym sezonie to Real został mistrzem, a Katalończycy musieli gratulować rywalom. Obecnie to Barcelona dzierży tytuł najlepszej drużyny Europy (aczkolwiek patrząc na ubiegłoroczny półfinał z Chelsea znowu przypomina się pomoc międzynarodowych sędziów), jednak tegoroczna rywalizacja Królewskich z Katalończykami zapowiada się ciekawiej niż zwykle, nie tylko jako pojedynek wielkich Ronaldo-Messi, ale także innych gwiazd, którymi naszpikowane są obie ekipy.
Będzie co oglądać!

20 listopada 2009

W cieniu wielkiego sąsiada

Oglądając niedawny pogrom w meczu Austria - Hiszpania, po raz kolejny życzyłem sobie, aby to reprezentacja Polski grała w takim stylu jak wczoraj España. Nieważne jaka ekipa stanęłaby przeciwko Hiszpanii - żadna ekipa na świecie nie byłaby w stanie wygrać z tak grającą drużyną gości. Nie chcę usprawiedliwać Austryjaków ani szukać wymówek, że może gdyby nie czerwona kartka w pierwszej połowie to mecz wyglądałby inaczej - Fabregas, Villa, Xavi, Iniesta, Ramos i spółka grali futbol na najwyższym poziomie i tylko dzięki szczęściu i egoizmowi niektórych graczy (m.in. Silvy w pierwszej połowie oraz uniknięciu dwóch bramek samobójczych) Austria może się cieszyć że skończyło się tylko na 1-5. Z kolei dziwię się Del Bosque, że zostawił na placu gry Fabregasa (Arséne Wegner gdyby oglądał mecz Hiszpanii to pewnie rwałby o niego włosy z głowy, zamiast tego pewnie oglądał jak jego rodak Thierry Henry po raz kolejny rozpoczyna burzliwą dyskusję nad powtórkami telewizyjnymi w trakcie meczu) oraz że zdjął z placu Villę, który prawdopodobnie ustrzeliłby hat-tricha i jeszcze bardziej zbliżyłby się do pozycji najlepszego strzelca w historii Hiszpanii - w wieku 27 lat zaliczył 55 występów i strzelił 35 goli w kadrze (2. miejsce za Raúlem - 102 występy i 44 gole)...
(David Villa świętuje swojego pierwszego gola przeciwko Austrii)
Bilans Hiszpanii 2007-... : 44 mecze, 40 zwycięstw, 3 remisy, 1 porażka, bilans bramek 104-22, i moim zdaniem to nie Christiano Ronaldo, nie Lionel Messi, ale Cesc Fabregas jest obecnie prawdopodobnie najlepszym piłkarzem świata... Szczerze zazdroszczę Hiszpanom.
Ale chciałem pisać o czymś innym - o związkach futbolu z polityką w Hiszpanii. Pierwszym oczywistym przykładem jest Real Madryt i generał Franco i późniejsza wojna z FC Barceloną, ale wiele innych klubów także ma zapisaną w historii niechlubną kartę pozaboiskowej gry. Jednym z takich przykładów jest miasto Valencia i grające tam kluby - Valencia Club de Fútbol i Levante Unión Deportiva. Od lat zwykło się uważać (zgodnie z prawdą), że to klub z Mestalli jest największym i najbardziej załużonym przedstawicielem tego miasta, jednak mało kto wie, że bez wybitnej pomocy polityków, większość z tych sukcesów nigdy nie zostałaby osiągnięta, jak chociażby dwa kolejne finały Pucharu Europy, przegrane z Realem Madryt i Bayernem Monachium. Jednak wracając jeszcze głębiej do historii - rywalizacja Valencii z Levante zaczęła się już od chwili powstania klubu z Mestalli w 1919 roku, 10 lat po powstaniu Levante UD. Od samego początku klub to Nietoperze (przydomek Valencia CF) zaczęły gromadzić więcej kibiców, a przez to także i lepszych graczy i szybko wyprzedził Żaby (przydomek Levante UD) pod względem ważności w regionie, a jej uczestnictwo w rozgrywkach Pucharu Hiszpanii w roku 1923, jako pierwszego klubu w regionie, tylko ten status potwierdziło.

Przełomową datą był właśnie rok 1923 - to wtedy ówczesny prezes Valencia CF, Ramón Leonarte, podpisał dokument, na mocy którego kupiono tereny pod budowę powstałego w styczniu 1923 roku Estadio Mestalla. Kwota zapłacona za gruny w tamtym okresie była astronomiczna - 316.439 peset, jednak co warte podkreślenia ogromna większość środków pochodziła z pożyczek, w większości poręczonych przez miasto. Dziś sytuacja się powtarza - Valencia znajduje się już bliżej końca niż początku budowy nowego stadionu, o którym pisałem w poprzedniej notce. Nou Mestalla także powstaje z pożyczek, które wpędziły klub w ogromne długi, porównywalne z kłopotami Arsenalu po budowie Emirates Stadium.

Ale przenieśmy się na moment na północ Valencii, do Levante. Przez wiele lat klub miał problemy finansowe, ale jakakolwiek pomoc ze strony miasta nie wchodziła w grę, ponieważ to inny klub był "oczkiem w głowie" włodarzy. Aby ratować się przed likwidacją, klub połączył się z innym miastem regionu, Gimnástico, i w 1942 roku otrzymał aktualną formę. Jednak nie można było mówić o żadnej wojnie pomiędzy klubami - aż do roku 1969 obie ekipy grały na powstałej 10 lat wcześniej "starej" Mestalli i dopiero budowa Estadi Ciutat de València (aktualnego stadionu Levante) trwale oddzieliła obydwa kluby. Kto wie, czy gdyby nie inne koleje losu Valencia nie doczekałaby się tandemu godnego Interu i Milanu?

Oba kluby przez następne dekady radziły sobie wg. możliwości. Levante głównie lądowało w środku Segunda División, grając 5-krotnie w najwyższej klasie rozgrywkowej (najwyższe miejsce - 10., notując swoje najwyższe zwycięstwo w Primera División 5-1 z... FC Barceloną, 1964/65). Natomiast gdyby nie spadek w sezonie 1985/86, Valencia znalazłaby się obok Realu Madryt, FC Barcelony i Athletic Bilbao w gronie klubów, które nigdy nie spadły do drugiej ligi. Roczny pobyt w Segunda mobilizująco wpłynął na 4. najlepszą drużynę Hiszpanii w historii i już nigdy więcej nie zaliczyła ona pobytu w niższej klasie rozgrywkowej. I tutaj dochodzimy właśnie do punktu zwrotnego w naszej historii, który na trwałe podzielił Valencię na część Levante UD i część Valencia CF.

Początek lat 80. XX wieku w Hiszpanii to także początek kryzysu, który dotknął całą gospodarkę Hiszpanii, w tym także kluby piłkarskie. Valencia CF zapłaciła degradacją do Segunda División, Levante również znalazło się na krawędzi bankructwa i spadku do Segunda B (trzecia liga). Jednak wtedy zdarzył się przełom - politycy sprawujący władzę nakłonili bogatych sponsorów do pomocy, a ci postanowili wyłożyć miliony peset na pokrycie długów Valencia CF oraz na zakup nowych piłkarzy, którzy mieli przywrócić klub na jego prawowite miejsce w Primera Division. Cel udał się już po roku, jednak mniejszy brat - Levante UD - zostało pozostawione ze swoimi długami i problemami same sobie, co zakończyło się 8-letnią tułaczką tego klubu po boiskach trzeciej ligi, jednym z najgorszych okresów w historii klubu. Podczas gdy Valencia wstępowała na drogę do największych sukcesów klubu w historii (Puchar UEFA, mistrzostwa Hiszpanii), Levante systematycznie odbudowywało się i w końcu osiągnęło swój cel - w sezonie 2004/05 awansowało do Primera División, z której spadło sezon później.

(Valencia CF świętuje zdobycie mistrzostwa Hiszpanii, 2004)

Nie oznacza to jednak, że Levante całkowicie wyszło z problemów. Aktualnie sponsorem głównym klubu jest... Generalitat Valenciana, czyli Urząd Miasta Valencii - nie udało się znaleźć żadnego innego sponsora, a po kolejnym sezonie w Primera w sezonie 2006/07 klub spadł z niej sezon później z jeszcze większymi kłopotami ogranizacyjnymi. Sezon ten musiał się tak zakończyć: w połowie sezonu miało przerażający bilans: 19 meczów, 8 punktów, 9 punktów straty do przedostatniego Deportivo La Coruña, bilans bramkowy 11-35, brak strzelonego gola w przeciągu ubiegłego miesiąca (!), najdłuższa seria zwycięstw - jedno, najdłuższa seria bez porażki - jeden mecz, najdłuższa seria porażek - osiem, najlepszy strzelec Włoch Christian Rigano strzelił na półmetku sezonu cztery bramki, w dodatku trzy z nich w wygranym 3:0 meczu z Almerią, ale inaczej nie mogło to wyglądać, kiedy każdy bez wyjątku uciekał z tonącego okrętu. Polecam lekturę ciekawego artykułu, że nie tylko w Polsce może dochodzić do takich anormalnych sytuacji, ale nawet w ekipie, w której grali tacy piłkarze jak Sávio, Szota Arweładze, Lauren Robert, a wiele lat wcześniej Johan Cruyff. Jeśli dodać to tego ogromne kłopoty finansowe, które zmusiły klub do sprzedaży stadionu miastu w zamian za częściowe umorzenie długów, kształtuje się nam obraz totalnej katastrofy.

W tym samym czasie zupełnie inne nastroje panowały w drugim klubie Valencii. Klub może nie zdobył kolejnego tytułu mistrza Hiszpanii, ale miasto w 2006 roku zgodziło się na plany budowy nowego stadionu, co wywołało prawdziwą aferę. Jak się później okazało, radni zasiadający w komisji decydującej o zgodzie na budowę stadionu (a konkretniej przedstawiciele Partido Popular, rządzącej partii), doskonale wiedzieli, że Valencia CF nie posiada wykupionych wszystkich terenów, na których miał powstać (i powstaje) Nou Mestalla. Na nic zdały się sprzeciwy opozycji, mieszkańców (mało kto chciał zgodzić się na tak ogromny stadion w obrębie miasta) i w cieniu łapówkowego skandalu stadion jest już praktycznie gotowy, a miasto za swoją decyzję musiało zapłacić ogromne odszkodowania właścicielom niewykupionych wcześniej działek, a urzędnicy oczywiście stracili pracę i czekają na wyroki za niegospodarność. Nou Mestalla miała zostać oddana do użytku już we wrześniu tego roku, jednak z powodu kryzysu termin ten odłożono do sierpnia 2010, jednak już teraz częściej mówi się o lutym 2011. Valencia CF boryka się w tym momencie z ogromnymi długami, jednak prezes Valencii, Manuel Llorente, zdecydowanie zaprzecza, że będzie zmuszony sprzedać jakichkolwiek piłkarzy, aby załatać klubową dziurę budżetową, sięgającą kilku setek milionów euro.

A co z Levante? Na tym samym posiedzeniu rady, na którym decydowały się losy Nou Mestalla, miała zostać podjęta również zgoda na budowę nowego stadionu Levante, o który klub zabiegał od lat. Skończyło się na gwarancji, że "w niedługiej przeszłości" taka zgoda zostanie wydana, ale przede wszystkim nie jest jasne czy wszystkie tereny pod nowy stadion są w posiadaniu klubu i dopiero w 2008 roku potwierdzono, że wszystko jest w porządku, mimo iż Valencia CF nie musiała czekać na taką zgodę w ogóle (ponieważ wykrytoby nieprawidłowości). Oczywiście Levante nie otrzymało zgody na budowę stadionu w obrębie miasta i jego budowa zacznie się niedalego obecnego stadionu, na obrzeżach północnej części miasta. Smutna historia faworyzowania jednego klubu kosztem drugiego...

(gracze Levante UD świętują gola - strzelec Pedro León pokazuje koszulkę z napisem "Rozwiążcie to JUŻ!" z motywem kryzysu ekonomicznego klubu, kwiecień 2008)

Jednak w samym mieście i regionie pamięta się o tych wszystkich wydarzeniach z historii. Zapytałem niedawno znajomego, oddanego fana Levante, co sądzi o tym wszystkim i ku mojemu zaskoczeniu pierwsze co powiedział to... dumę, że to jego klub, mimo tylu problemów, potrafił, potrafi i będzie potrafił walczyć. Drugą rzeczą było to poczucie jedności, kiedy zasiada z przyjaciółmi na swoim stałym miejscu na stadionie i wie, że większość zebranych na 25-tysięcznym stadionie ludzi czuje to samo co on.


Na stulecie istnienia Levante UD w tym sezonie spisuje się rewelacyjnie. Aktualnie zajmuje 4. miejsce w Segunda División, z 3 punktami straty do liderującącej Cartageny i, mimo wysprzedania prawie wszystkich najlepszych zawodników (głównie obcokrajowców), ma wyrównaną kadrę, mogącą przy odrobinie szczęścia wywalczyć awans. Buduje się nowy stadion, klub powoli wychodzi na prostą, i tylko brakuje odrobinę pomocy od tych "z góry", aby klub ten zaczął odnosić sukcesy na miarę drugiego miasta Valencii.

17 listopada 2009

El futból español

Jednym z moich postanowień przed przyjazdem do Hiszpanii było poznanie kultury kibicowania i zapoznania się z całą kulturą pilkarską panujacą w Hiszpanii. Swój plan póki co konsekwentnie realizuję i o tym właśnie będzie ta notka.
Po prawej stronie dodałem zakładkę "International games", póki co nie jest ona zbyt okazała, ale mam nadzieję, że pod koniec mojego pobytu lista ta będzie dłuższa. Najczęściej bywam na Mestalli, stadionie Valencia Club de Fútbol, z oczywistych powodów - na sam stadion mam kwadrans spacerkiem, jest to największy klub w regionie i chyba każdy w mojej sytuacji zacząłby kibicować tej właśnie drużynie. Jednak byłem już także na meczu drugoligowego Castellón Club de Fútbol w mieście... Castellón de la Plana, stolicy prowincji Castellón, należącej do wspólnoty autonomicznej Valencia, leżącej ponad godzinę pociągiem na północ od Valencii, w najbliższy weekend wybieram się na mecz innego drugoligowca, Levante Unión Deportiva, którego stadion Estadi d'Ciutat d'Valencia znajduje się 20 minut spacerem od mojego domu, albo do Villareal, położonego tuż pod Castellónem innego pierwszoligowca, słynnego ze swojego stadionu El Madrigal. Dlaczego nie ma mecz Valencii? Ponieważ Levante i Valencia nigdy nie grają w swoim mieście jednego dnia - identycznie jak w Madrycie, Barcelonie czy w jakimkolwiek innym mieście, gdzie rywalizują dwie drużyny. Szczęściem dla mojego portfela jest fakt, że Levante i Villareal zawsze grają tego samego dnia, dlatego też nie mogę choćby dzień po dniu obejrzeć dwóch meczy, tylko muszę cierpliwie czekać na kolejną kolejkę, aby obejrzeć następne spotkanie.
Właśnie, może pora przejść do kwestii cen. Ostatni mecz obejrzałem za darmo (a nawet zarobiłem, gdyż miałem trzy zaproszenia i dwa z nich sprzedałem po dobrej cenie :-) ), jednakże cały czas staram się zdobyć akredytacje jako dziennikarz na każde kolejne spotkanie - pracowałem już jako el periodista w minione wakacje, bardzo chciałbym to kontynuuować jako korespondent z Hiszpanii. Ale wracając do tematu. Bilety na mecz przecwko pierwszoligowcowi (czyt. Sevilli czy Villareal) kosztują od 20€ do 55€. Jeśli zdarza się mecz z rywalem ze strefy pucharowej (np. Atlético Madrid, Villareal, Sevilla), cena wzrasta nieznacznie, ~5/10€, jednak dwa razy do roku zdarza się tak, że ceny rosną kosmicznie - kiedy zbliża się mecz z Barceloną czy Realem Madryt. Najtańsze wejściówki kosztują wtedy od 65€ do 125€ i żeby je dostać trzeba stać kilka godzin w kolejce do kas. Co ciekawe - na każdym innym meczu na jakim byłem nie było pełnych trybun, zapełniają się całkowicie tylko na te dwa mecze w sezonie. Swoją drogą patrząc wstecz - uważam że obejrzałem o wiele lepszy mecz za 10€, kiedy rywalem Valencii był trzecioligowe Alcoyano (2:2 i trzymający do ostatnich sekund mecz w Pucharze Króla), niż 0:0 z Barceloną... Ciekawostka - bilety na Camp Nou na mecz z Realem kosztują od 75€ do 225€, przeciwko Interowi - od 52€ do 138€, a na "zwyczajny" mecz przeciwko derbowemu rywalowi Españolowi - od 41€ do 124€.
Ale wracając do cen biletów. Zaskoczyło mnie to, że w Hiszpanii wszystkie spotkania pucharowe są... tańsze niż bilety ligowe. Na mecze w Europa League bilety kosztują od 15€ do 35€ - wynika to z tego, że Hiszpanie uważają (i słusznie), że to w ich kraju gra się najlepszą piłkę w Europie i nie ma takiego rywala, który byłby wart większych pieniędzy... Dla porównania - na meczu z Atlético stadion był prawie pełen, na meczu z Genuą czy Slavią Praga - nie był zapełniony choćby w połowie.
Właśnie, stadion. Do tej pory odwiedziłem Mestallę, Estadio Santiago Bernabeu oraz kilka mniejszych stadionów, aczkolwiek określenie "mniejszych" chyba nie za bardzo tutaj pasuje - przykładowo stadion Castellónu. Ostatnia drużyna Segunda División, ostatni raz w Primera División grała w latach 30-tych XX, a może pochwalić się zadaszonym stadionem na 16.000 miejsc. Mało? Po pierwsze, więcej naprawdę nie potrzeba aby zapewnić doskonały doping, po drugie - ostatni zespół w polskiej I lidze, Motor Lublin, może pochwalić się stadionem na 13.000 miejsc, z czego 10.000 to miejsca... stojące, o zadaszeniu lepiej nie mówmy. Podobnie jest w całej Hiszpanii - stadiony są stosunkowo nowe, mają pojemność kilkanaście tysięcy, zazwyczaj należą do miasta, które oddaje je do użytku drużynom za symboliczną cenę. Valencia CF jest właśnie w trakcie budowania nowego stadionu, Nou Mestalla, który będzie miał pojemność 75.000 i tym stanie się ex aequo drugim co do wielkości stadionem w Hiszpanii, ustępując tylko Camp Nou z 98.000 miejsc i równając się z Estadio Santiago Bernabeu.
Nou Mestalla
A co się stanie z obecną Mestallą? Najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby przekazać ją Levante, ale primo, rywal zza miedzy nie chciałby grać na dawnym stadionie odwiecznego rywala, segundo, kibice Valencii rzadko kiedy mogą zapełnić Mestallę, to nie można przypuszczać żeby kibice Levante mogliby zapełnić większą część stadionu, tercero, Levante także rozbudowywuje swój stadion i wątpliwe, aby chciało grać na 50-letniej staruszce. Do przemyślenia - czy w Polsce stadion taki jak Mestalla, o pojemności 55.000 miejsc, zostałby prawdopodobnie zamknięty i uznany za zbyt stary aby rozgrywać na nim mecze? Ostatni raz reprezentacja Hiszpanii gościła na nim w czerwcu 2005 roku - na przestrzeni dwóch dni rozegrano dwa mecze eliminacyjne do MŚ w Niemczech, z Litwą (1:0) i Bośnią i Herzegowiną (1:1) i było to oficjalne pożegnanie Mestalli z kadrą. Co ciekawe - ostatniego gola dla kadry na Mestalli strzelił Machena, obecny zawodnik Valencii.
"stara" Mestalla

Skończmy z cenami i stadionami i przejdźmy do tego, od czego chciałem zacząć - o kulturze kibicowania. Różni się ona ogromnie od tego, co widziałem w Anglii, Stanach czy Polsce. Napisałem, że w Hiszpanii gra się najlepszą piłkę, jednak o kibicach nie można tego powiedzieć. Dla przykładu, na Wyspach doping dla zespołu trwa nieprzerwanie cały mecz, najlepszym tego przykładem byli dla mnie fani Glasgow Rangers podczas Emirates Cup podczas okresu przygotowawczego. Mimo iż po 15 minutach ich zespół przegrywał z Arsenalem 0-2 (ach ten Wilshere...), to aż do ostatniego gwizdka kibicowali tak, jakby to ich zespół wygrywał i grał rewelacyjną piłkę (a nie grał). W Hiszpanii jest zgoła inaczej. Za doping odpowiedzialne są małe grupki kibiców, których sektory znajdują się zazwyczaj w rogach boiska (Valencia) czy też za jedną z bramek (Castellón). Ciężko to nawet nazwać tak naprawdę dopingiem, ponieważ są oni głośni tylko sporadycznie, czasem próbują poderwać stadion do wspólnego klaskania, ale naprawdę rzadko kiedy to się udaje. Na mecze przychodzą całe rodziny, łącznie z małymi dziećmi, którym wpaja się miłość do "tego jednego" klubu. Nie ma przemocy, ale co ciekawe, nie ma także prawdziwej ochrony. Na meczu z Atlético siedziałem dosłownie dwa rzędy pod kibicami przyjezdnych, od których dzieliła mnie tylko... metrowa barierka. Żadnych ochroniarzy, policji, barier, podobnie rzecz się ma przy wejściu na stadion - tak naprawdę kontrole są sporadyczne, raz udało mi się wnieść bez problemu 1,5-litrową butelkę wody - w innym kraju rzecz nie do pomyślenia.
Najbardziej hiszpańską rzeczą, jaką zaobserwowałem była przede wszystkim pora o której rozgrywa się mecze - zazwyczaj jest to 22:00, tylko niektóre mecze są rozgrywane wcześniej (transmitowane w telewizji), nie widziałem jeszcze choćby jednego meczu, który zakończył się przed zapadnięciem zmroku. Inną sprawą jest zwyczaj jedzenia podczas meczu lub w przerwie. Najczęściej kibice przynoszą opakowania ziaren słonecznika (pipas de girasol) czy orzeszków ziemnych - póki co moje opakowanie jadłem przez trzy mecze i jeszcze go nie skończyłem :-) Inną typową comidą jest oczywiście kanapka typu bagietka (barra de pan) - ogromna ilość ludzi przychodzi na mecz zaopatrzona własnie w ten posiłek, spożywany w czasie przerwy.
Genialną dla mnie sprawą jest transmitowanie wszystkich rozgrywek (La Liga, Champions League, Europa League, Copa del Rey i reprezentacja) przez publiczne stacje. Co niedzielę w TVE o 22:55 zaczyna się Estudio Estadio, odpowiednik Match of the Day w BBC, podsumowywujący minioną kolejkę La Ligi, ale także Premiership czy pokazujący skrót meczu najbliższego rywala Barcelony i Realu w Lidze Mistrzów. Tym dwóm drużynom poświęca się oczywiście najwięcej miejsca, w miniony weekend mogłem nawet w publicznej telewizji obejrzeć pojedynek Barcelona - Cultural Leonesa, innego trzecioligowca. Najczęściej można oczywiście obejrzeć mecze Liverpoolu i Arsenalu, a jeśli Torres lub Fabregas strzelą gola - prawdopodobieństwo jest stuprocentowe, jednak zdarzają się też transmisje "normalnych" meczy, jak np. ostatnio Tottenham - Sunderland. Podobnie jest z Canal Nou, regionalnej telewizji walenciańskiej - programy nadawane są tylko w valenciano, języku wspólnoty autonomicznej Valencia, która transmituje także każdy mecz Valencii (najczęściej), Levante i Villareal (retransmisje).
Podsumowywując, Hiszpanie naprawdę żyją piłką i ciężko tego nie zauważyć. W następnym poście postaram się opisać stosunki panujące między klubami w Hiszpanii - kto kogo lubi, kto kogo nie i dlaczego, mam nadzieję że będzie warto trochę poczekać... ¡Hasta luego!
P.S. Przepraszam, że nie wrzuciłem żadnych swoich zdjęć ale mój laptop wrócił tymczasowo do Polski, mam nadzieję że wkrótce go odzyskam i wtedy załaduję zdjęcia.