29 grudnia 2008

Kings of Leon - Only by the Night

Kings of Leon - Only by the Night (Sony Music)





  • Closer; Crawl; Sex on Fire; Use Somebody; Manhattan; Reverly; 17; Notion; I Want You; Be Somebody; Cold Desert;
  • DVD: Use Somebody; On Call; Sex on Fire; Crawl; Manhattan;
Skład:
  • Caleb Followill - voc, g
  • Nathan Followill - dr, voc
  • Jared Followill - b, voc
  • Matthew Followill - g, voc
Produkcja: Angelo Petraglia i Jacquire King

Kolejna recenzja, tym razem płyty anglojęzycznej. Przyznam się szczerze, że sięgnąłem po nią głównie za sprawą moim zdaniem najlepszego singla roku 2008 - "Sex on Fire" - i nie rozczarowałem się, aczkolwiek najwyższej noty także ten album ode mnie nie dostanie, nawet pomimo faktu, że już po raz drugi Amerykanie z Kings Of Leon znaleźli się dzięki Only by the Night na pierwszym miejscu UK Charts (brytyjskiej listy sprzedaży).

Według samych twórców, w sensie tekstowym płyta ta miała być bardziej "polityczna" od wszystkich poprzednich, jednak dopiero za n-tym razem kiedy zwróciłem uwagę na teksty w tym świetle nabrały one dla mnie znaczenia prawdziwie politycznego, jednak pomimo tego nie przeszkadza ona po prostu cieszyć się z samej muzyki.

Mimo iż staram się unikać takich porównań, nie sposób pisząc o Only by the Night nie odnieść się do jej poprzednika, Because of the Times z zeszłego roku. Nie chcąc bynajmniej krytykować zespołu, pierwsza i najważniejsza różnica pomiędzy tymi płytami to fakt, że w końcu można... usłyszeć wyraźnie słowa wokalisty, Caleba Followilla, który dojrzał do bycia prawdziwym liderem zespołu.

Całość zaczyna "Closer", spokojny utwór oparty na gitarze i perkusji, z charakterystyczną barwą głosu wspomnianego wokalisty. Ten utwór wprowadza nas w styl tej płyty - prostota, melodyjność, zapadająca barwa głosu wokalisty.

Następny utwór, "Crawl", to pierwszy utwór z tego albumu, który ujrzał światło dzienne. Po umożliwieniu ściągnięcia tego utworu z oficjalnej strony zespołu, spotkał się on z tak pozytywnym odzewem że jeszcze bardziej zmotywowany muzycy wrócili do komponowania materiału, czego owocem był "Sex on Fire", pierwszy oficjalny singiel z Only by the Night, po raz kolejny powtórzę - utwór moim zdaniem genialny. Jest w nim wszystko, co być powinno - intrygujący początek, wciągający wokal, snująca się cicho w tle gitara, prosta, ale chwytliwa sekcja rytmiczna i przede wszystkim - ten refren, który moi sąsiedzi chcąc nie chcąc już na pewno znają na pamięć. Całkowicie zasłużenie singiel ten zadebiutował na pierwszym miejscu w UK Charts, niebawem całoroczne podsumowanie i jestem pewien że i w nim zajmie wysokie miejsce.

Kto myślał, że po takim utworze musi być już tylko gorzej jest w błędzie. Następny utwór to kolejny singiel - "Use Somebody". Temu zespołowi nie powiodło się już tak dobrze w notowaniach, zajął "tylko" drugie miejsce w UK Charts.

"Manhattan" najbardziej kojarzy się z twórczością U2, zwłaszcza dzięki linii gitary, którą wielu porównuje do gitar Edge'a. Nieprzypadkowo Kings of Leon najwięcej porównań mają do tej właśnie kapeli oraz The Strokes - dużą sławę zdobyli dzięki pierwszej trasie koncertowej właśnie z tymi zespołami, co skutecznie umożliwiło im wypłynięcie na międzynarodowe wody. "Reverly" to najbardziej "balladowy", bluesowy utwór na płycie - słychać, że panowie rzeczywiście powrócili do południowych "korzeni". Następnym utwór, "17", opowiada nam również w podobnym bluesowym stylu historię poznania 17-latki z hiszpańskim rodowodem, i choć utwór nie jest wybitnie skomplikowany, to i tak słucha się go z przyjemnością, podobnie jak i kolejny, "Notion".

"I Want You" pozostaje w pamięci dzięki pulsującej linii basu, natomiast "Be Somebody" za sprawą porywającej gry perkusji na początku i stopniowanemu napięciu ze strony gitar. Na sam koniec albumu dostajemy utwór o specyficznym znaczeniu - jeśli wierzyć plotkom, "Cold Desert" został zaśpiewany przez Caleba w stanie upojenia alkoholo-narkotycznego, ale ja jednak tym plotkom wiary nie daje, bo jest zaśpiewany w sposób rewelacyjny i sprawia, że z utęsknieniem będę czekał na następną płytę Kings of Leon.



Do polskich sklepów trafiła tylko edycja studyjna, natomiast w moje ręce wpadła wersja brytyjska z bonusowym dodatkiem - płytą dvd opisaną jako "Live in London Featuring live performances". Po przesłuchaniu albumu studyjnego z wielką nadzieją włączyłem i tę płytę, licząc na fragment koncertu z Londynu, jednak przeżyłem duże rozczarowanie. Wersja live wg. braci Followillów to po prostu wykonanie pięciu utworów - "Use Somebody", "On Call", "Sex on Fire", "Crawl" oraz "Manhattan" - owszem, na scenie, ale w jakimś studiu, bez udziału jakiejkolwiek publiki, bez jakichkolwiek emocji. Naprawdę nie rozumiem jaki sens miało nagranie takiego krążka - chcieli pokazać fanom jak wyglądają? Że stać ich na dobry sprzęt i światła? Sama jakość nagrania także pozostawia wiele do życzenia - bas momentami brzęczy (zwłaszcza w "On Call"), perkusja zlewa się z resztą instrumentów, wokal kilkukrotnie spóźnia się z wejściem (wyjątkowo drażniące w "Sex on Fire"), sami muzycy nie wyglądają także zbyt przekonywująco, może i im brakuje właśnie samej publiki? Zawiodłem się na tej płycie "live".

W ocenie końcowej pominę tę dodatkowy dysk, traktując go jako prezent i ciekawostkę dla fanów, i skupię się na samym właściwym albumie. Jednym zdaniem - jeden z albumów roku, choć zapewne przegra z Oasis, AC/DC, Stereophonics czy Leoną Lewis, ale pewne jest to, że album ten pokazał że stać tych panów na kawał porządnej, przystępnej dla wielu muzyki, jednocześnie wysoko podnosząc im poprzeczkę, bo niełatwo będzie przebić im sukces singla "Sex on Fire"... Ale i tak będę trzymał za chłopaków kciuki.

I na sam koniec jedna rzecz której nie mogę zrozumieć, mianowicie jakim cudem twórczość Kings of Leon jest tak nisko oceniana nie tylko przez recenzentów, ale i przez samych słuchaczy za oceanem, w ich ojczystym kraju. Czy to może przez utwory typu "Crawl", który to pokazuje pokonaną Amerykę, która wywołała wszystkie kataklizmy, jakie spadły na ówczesny świat? Raczej nie. Naprawdę ciężko jest mi to zrozumieć, że podczas gdy na Wyspach czy w Australii Only by the Night zadebiutowało na 1. miejscu i pokryło się wielokrotną platyną, to w Stanach "peak position" było dopiero 5. miejscem na liście Billboardu, a w innych rankingach było jeszcze gorzej, np. singiel "Sex on Fire" zajął 56. miejsce na tej samej liście.

28 grudnia 2008

Krótkie podsumowanie roku 2008

Dawno mnie tu nie było, ale koniec roku to szczególna pora, kiedy oprócz Świąt można spotkać się z dużą ilością podsumowań – sportowych, muzycznych, filmowych, politycznych. I ja także przedstawię takie muzyczne podsumowanie ubiegłego roku w postaci Top 10 singli 2008. Zdaję sobie doskonale sprawę, że część z tych utworów ukazała się przed 2008 rokiem, ale dopiero w tym roku zyskały one należną im sławę i rozgłos.

  1. Kings Of Leon – Sex On Fire

  2. Nickelback – Gotta Be Somebody

  3. Amy McDonald – This Is The Life

  4. OneRepublic – Stop And Stare

  5. Apocalyptica ft. Adam Gontier – I Don't Care

  6. Fall Out Boy ft. John Myers – Beat It

  7. Staind – Believe

  8. Kill Hannah – Lips Like Morphine

  9. Katy Perry – I Kissed A Girl

  10. Razorlight - Wire to wire

Jednocześnie stworzyłem inną listę Top 10, z utworami, które zostały nagrane już jakiś czas temu, ale dopiero w 2008 roku „odkryłem” te utwory i na stałe zagościły na mojej playliście. Są to moim zdaniem prawdziwe perełki i warto się z nimi zapoznać, jeśli jeszcze ktoś nie słyszał tych utworów.

  1. Darren Hayes – Lost Without You

  2. The Fray – How To Save A Life

  3. Anouk – Everything

  4. Leona Lewis – Bleeding Love

  5. Linkin Park – Leave Out All The Rest

  6. Damien Rice – 9 Crimes

  7. Faith Hill – There You'll Be

  8. Glen Hansard, Marketa Irglova & The Frames – Falling Slowly

  9. Scott Stapp – Broken

  10. Jim Sturgess – I've Just Seen A Face

7 grudnia 2008

Okiem widza - XVI Festiwal Plus Camerimage

(fot. Michał Justyna)

No i po XVI Festiwalu Plus Camerimage...

O Camerimage można znaleźć wszystkie oficjalne informacje np. tutaj, ja natomiast skupię się na ocenie tego wydarzenie z punktu widza, przedstawiając kilka opinii, których na oficjalnych stronach festiwalu raczej się nie znajdzie.

Był to już szósty Festiwal Camerimage, na którym byłem i po raz kolejny nie rozczarował mnie, ba, wręcz zachwycił. Jak przystało na prestiżowy i największy na świecie festiwal filmowy poświęcony sztuce operatorów filmowych, tak i w tym roku rozmach imprezy przerósł oczekiwania fanów kina. Przede wszystkim ilość filmów – grubo ponad 200 filmów z całego świata oraz w pełni wykorzystanie wszystkich centrów filmowych – Teatru Wielkiego, multipleksu Silver Screen, kina Charlie oraz Łódzkiego Domu Kultury. Rok temu owszem, projekcje odbywały się we wszystkich tych miejscach, jednak w tym roku napięto grafik do granic możliwości – filmy były puszczane niemal ciągiem z krótkimi przerwami. Jednak trzeba nadmienić, że jedna rzecz się w porównaniu z ubiegłym rokiem nie zmieniła – o Łódzkim Domu Kultury można powiedzieć tyle dobrego, co i złego. Pomimo faktu, że wyświetlano w nim znaczną część repertuaru (m.in. wszystkie filmy w konkursie filmów dokumentalnych), to jakość obrazu i dźwięku odstawała mocno od tego, co można było oglądać i słyszeć w Teatrze Wielkim czy Silver Screenie, w kinie Charlie w tym roku ani razu się nie pojawiłem. Przykład: film „Senność”, podczas którego nagle zniknął dźwięk...

Z innych wpadek organizatorskich trzeba nadmienić największą z nich podczas projekcji filmu „Tulpan” z autorką zdjęć Jolantą Dylewską. Film, mimo iż produkcji niemiecko-polskiej, jest rosyjskojęzyczny. Spore zaskoczenie na widowni wywołał fakt, że... nie pojawiły się napisy. Po 10 minutach film przerwano na kilkanaście minut w celu naprawienia usterki, ale to co wydarzyło się w trakcie tego czasu sprawiło, że upewniłem się dlaczego ten festiwal powinien się odbywać i to właśnie w Łodzi. W czasie tej wymuszonej przerwy najpierw na scenę wyszedł Michał "Lonstar" Łuszczyński, od lat główny prowadzący i tłumacz imprezy (o którym jeszcze więcej poniżej) i przeprosił publiczność za tę nieprzyjemną niespodziankę, po czym na scenę weszła autorka zdjęć, pani Jolanta Dylewska, która łamiącym się głosem powiedziała, że ten film należy traktować jako jeden ciągły akt i wobec zaistniałego problemu wycofuje ona film z konkursu... I kiedy ona ledwo co mogła powstrzymać się od łez, reakcja publiczności sprawiła że poczułem się dumny z tego, że ten festiwal ma miejsce w Łodzi. Jedno głośne „Nie!” od widowni, wyjście p. Marka Żydowicza (pomysłodawcy i dyrektora festiwalu od początku jego istnienia) przeprosiny i podziękowanie dla publiczności... Piękna scena, naprawdę. I choć film przyznam szczerze mocno mnie rozczarował, to i tak dla takich scen warto było zjawić się w Teatrze Wielkim.

Inną chwilą, której wcześniej nie doświadczyłem przez tyle lat festiwalu, były owacje na stojąco dla filmu „Slumdog Millionare” aż do końca trwania napisów końcowych. Przyznam szczerze, dawno nie widziałem tak fantastycznego filmu, może sam koniec filmu owszem, przypomina typowe bollywoodzkie kino, ale tuż po obejrzeniu tego filmu nie miałem wątpliwości kto zdobędzie Złotą Żabę w konkursie głównym festiwalu, i tak też się stało. „Slumdog Millionaire” był poza wszelką konkurencją, gorąco polecam obejrzeć ten film.

A propos widowni, i w tym roku należą się jej wielkie pochwały. Każdy film był doceniany brawami, sale były bardzo często zajęte do ostatniego miejsca, widać było że widzowie przeżywają ten festiwal nie mniej niż twórcy, którzy przyjechali na ten festiwal do Łodzi. Właśnie, do miasta Łodzi... Jak powszechnie wiadomo, Łódź może pochwalić się najlepszą szkołą filmową w Polsce, która wydała na filmowy świat takich reżyserów jak m.in. Andrzej Wajda, Roman Polański, Krzysztof Kieślowski, Krzysztof Zanussi, Stanisław Bareja, Piotr Trzaskalski, Jerzy Skolimowski, nie zapominając o aktorach: Janusz Gajos, Małgorzata Foremniak, Cezary Pazura, Zbigniew Zamachowski, Jan Machulski, Agnieszka Dygant i wielu innych... Podczas Ceremonii Otwarcia tegorocznego festiwalu, na sam koniec ceremonii nie obyło się bez zgrzytu. Na scenie pojawił się Marek Żydowicz, który powiedział:

"Jesteśmy coraz lepsi, gala jest coraz krótsza. A teraz z Lonstarem będziemy się Państwu starali coś wytłumaczyć. Kraków ma Andrzeja Wajdę, który przekonał Japończyków, by wybudowali Centrum Manggha. Łódź ma wielu przyjaciół, jednym z nich jest David Lynch. Wielu z nich widzę tu na sali. Jest tu wielu przyjaciół z Rady Miasta, którzy popierają festiwal Plus Camerimage. Ale Łódź ma również pecha. Ponieważ leży w specyficznym, biednym regionie. Do tego stopnia biednym, ze władze regionu nie potrafią albo nie chcą pomóc w budowaniu Centrum Festiwalowego. Będę się przez ten tydzień zastanawiał, czy festiwal ma jeszcze rację bytu, nawet nie w innym mieście, ale w ogóle."

Przykre słowa, ale prawdziwe. Łódź kandyduje do miana Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku, a zabija się takie inicjatywy jak wybudowanie Centrum Festiwalowego, które może stać się wielką szansą Łodzi na rozwój, na przyciągnięcie inwestorów, na nowe miejsca pracy. Pozostaje mieć nadzieję, że zarówno prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki (o którego kompromitacji podczas Ceremonii Otwarcia nawet szkoda mi czasu pisać), jak i inni włodarze mojego miasta pójdą po rozum do głowy i zmienią swoje podejście. Podobnie mam nadzieje, że pan Marek również zmienił swoje podejście na nieco bardziej przychylne po chwilach takich jak podczas przerwy w filmie „Tulpan” - Łódź jest filmowo naprawdę wyjątkowym miastem i szkoda, gdyby ponownie trzeba było przenosić festiwal do innego miasta.

Mam świadomość, że w tej notce może panuje lekki chaos, ale jeszcze tylko dwie uwagi. Pierwsza z nich to niestety krytyka tegorocznej oprawy festiwalu.
Z całym szacunkiem dla twórcy, który zaprojektował ten layout – moim zdaniem jest on tragiczny. Rozumiem, że nie dało się osiągnąć ubiegłorocznego, jubileuszowego wzoru, ale żeby tak okaleczyć festiwal? Co on w ogóle przedstawia? W poprzednich latach owszem, może i projekty nie były piękne, ale też ani razu nie słyszałem tak wielu krytycznych opinii co w tym roku.

Druga uwaga to już pochwała dla osoby prowadzącej praktycznie cały festiwal, Michała Lonstara, odpowiedzialnego za tłumaczenie „na żywo” wypowiedzi polskich artystów na język angielski i vice versa. Ile ten człowiek znaczy od lat dla tego festiwalu niech sama za siebie mówi sytuacja wręczenia nagrody za Wybitne Osiągnięcia w Filmie Dokumentalnym dla Kazimierza Karabasza. Ten starszy artysta po odebraniu nagrody z rąk Bogdana Zdrojewskiego, Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, przemawiał długo, kilka minut, a tuż przed nim przemawiał jeszcze Minister – Lonstar nie miał okazji w międzyczasie tłumaczyć. Przyznam, że pod koniec podziękowań p. Karabasza nie miałem pojęcia jak zaczął on swoje przemówienie, a co dopiero słowa ministra Zdrojewskiego, jednak w tym momencie praktycznie każdy na sali przeżył szok, kiedy Lonstar zaczął tłumaczyć obie wypowiedzi, przytaczając naprawdę każde zdanie. Coś niesamowitego, nawet współprowadząca z nim ceremonię Hanna Lis musiała pochwalić pamięć kolegi.

(fot. Michał Justyna)

I na sam koniec pozostaje mi życzyć wszystkim fanom sztuki filmowej jednego - do zobaczenia za rok (oby) w Łodzi na XVII Festiwalu Camerimage!