10 maja 2009

Muzyka i ja

Długo mnie tu nie było, proszę o wybaczenie, ale działy się w moim życiu ważne rzeczy - ustalania szczegółów wyjazdu na program Erasmus. Może trochę wybiegnę myślami naprzód, pomimo iż nie jest jeszcze pewne czy uda mi się wyjechać na rok do wymarzonej Valencii, ale mam zamiar w niedalekiej przyszłości zmienić cel tego bloga. Z tematyki muzycznej przekształci się on w coś na kształt pamiętnika z Erasmusa właśnie... Ale to jeszcze myśl przyszłości. Dodatkowo spotkała mnie niezbyt przyjemna kontuzja, mianowicie pękła torebka stawowa we wskazującym palcu prawej ręki i mam ograniczone pole manewru jeśli chodzi o pisanie.
Póki co chciałbym odbyć podróż do przeszłości, mianowicie do czasów, kiedy to moja muzyczna kariera rozwijała się obiecująco, jeszcze miałem wystarczająco czasu aby móc realizować bez stresu swoją pasję. Dlaczego akurat o tym chciałbym napisać? Powód jest bardzo prosty - obejrzałem właśnie kilka koncertów mojego zespołu (podziękowania dla taty za ich uwiecznienie) i aż miło mi się na duszy zrobiło jak to oglądałem, aż chciało się powiedzieć "to były czasy" ;-) Będzie to coś na kształt podsumowania mojej muzycznej kariery, stosunkowo krótkiej, ale z której jestem dumny.


Zacznę od tego, co w graniu było, jest i będzie najważniejsze. Koncerty to była kwintesencja wszystkich prób, ćwiczeń w domu, poświęcania swojego czasu dla zespołu, dla wspólnego grania... I kiedy widziało się, że choć kilka osób słuchających i oglądających nas na scenie chce nas dalej na tej scenie widzieć - było warto to wszystko robić. Łącznie podczas mojej muzycznej kariery zagrałem niewiele ponad czterdzieści koncertów, każdy na swój sposób wyjątkowy... Pierwsze koncerty to zawsze był największy stres, czy to w pierwszej kapeli która swój żywot zakończyła stosunkowo szybko, czy to w ostatniej, Statystach, z którymi zagrałem najlepsze z moich koncertów. Dla mnie to była raczej kwestia rutyny - im więcej koncertów grałem, tym bardziej byłem pewny że zagramy bez (większych) wpadek i tym mniej się stresowałem, choć zawsze był ten dreszczyk emocji, podniecenie i entuzjazm, że to już dziś wieczorem będziemy oceniani przez każdą osobę z osobna na widowni...
Z koncertami najczęściej wiązało się jeszcze jedno raczej pozytywne zjawisko, mianowicie poznawało się dziesiątki nowych osób, z których można było zapamiętać na raz góra trzy i to tylko te, które czymś się naprawdę wyróżniały. Jeśli pojawiły się więcej niż raz czy dwa na koncercie to oczywiście prawdopodobieństwo zapamiętania danej osoby wzrastało. Później jednak często dochodziło do sytuacji kiedy szło się ulicą, robiło zakupy w galerii, było się na jakimś koncercie lub gdziekolwiek indziej i ktoś podchodził i się ze mną witał, a ja nie miałem najmniejszego pojęcia skąd mógłbym znać tę osobę... Nie mówię, że było to niefajne, ale były to sytuacje podobne do sytuacji, kiedy rano budzisz się a obok leży zupełnie nieznajoma osoba... Na szczęście takich "atrakcji" w życiu nie miałem ;-)
Na samym początku na koncerty oczywiście przychodzili głównie znajomi, jednak porównując liczbę znajomych do całkowitej ilości osób na koncertach to liczba ta była odwrotnie proporcjonalna do liczby zagranych koncertów i to pokazywało nam, że coraz to nowi ludzie słyszeli o zespole i przychodzili z ciekawości posłuchać nas na żywo. Było to bardzo pozytywne zjawisko... nawet jeśli tymi nowymi osobami byli znajomi znajomych ;-)
Próba
Kończąc temat koncertów muszę napisać o swoim ostatnim zagranym koncercie, który był ukoronowaniem trzyletniej gry z zespołem Statyści. 28.12.2007, Funaberya 2, support przed zespołem Normalsi, półtora tysiąca ludzi pod sceną. Możliwość zagrania supportu przed tym cenionym w łódzkim świecie muzycznym zespole była nagrodą za zajęcie I miejsca na Festiwalu FETA. Tak jak pisałem wcześniej, nerwów było nie mniej niż podczas każdego innego koncertu, ale co innego było wtedy ważne. Jeden moment zapamiętam do końca życia. Oświetlenie na tym koncercie było bardzo dobre, tzn. oślepiało wykonawców skutecznie i praktycznie nie mieliśmy możliwości zobaczenia nawet publiki, którą skrywał mrok, jedynie po odgłosach, brawach, gwizdach, krzykach wiedzieliśmy że tam są. I nagle po którymś z utworów światło zwrócono na publikę właśnie. Dla mnie był to szok absolutny, zamurowało mnie wtedy. Może na ekranie "półtora tysiąca osób" nie wygląda tak imponująco, ale można mi wierzyć - zobaczyć tyle ludzi zgromadzonych i słuchających Twojej muzyki, reagujących na nią... coś niesamowitego. Nie będzie mi dane zapewne w przyszłości już w takich okolicznościach występować, dlatego tym bardziej ta data i to wydarzenie tak zapadły mi już na zawsze w pamięć. Każdemu życzę, aby kiedyś coś takiego przeżył. Do końca koncertu grałem już na ogromnym luzie, szczęśliwy, spełniony...
Dlaczego musiałem porzucić zespół? Głównie z powodu zbyt wygórowanych jak na tamten czas żądań dotyczących udzielania się w zespole. Mimo iż bardzo chciałem dalej to ciągnąć, to jaki student I roku Politechniki oraz aktywny członek organizacji studenckiej miałem bardzo dużo na głowie, zbyt dużo. Trzy próby w tygodniu? Niemożliwe... Czas był największą przeszkodą, a dodatkowo decyzja o odejściu Crisa, wokalisty, który razem ze mną ukierunkowywał tworzoną muzyką na cięższe rejony. Bez niego Statyści byli skazani na bluesowe granie, które niestety ale mnie po tylu latach grania kojarzy się już teraz tylko ze "smęceniem"... Nie było energii, brakowało tego "czegoś", co sprawiłoby że publika mogłaby skakać pod sceną, zamiast siedzieć przy stolikach i kontemplować muzykę. Cris poświęcił się swojemu drugiemu zespołowi, ja nadrabianiu zaległości na studiach. Śmieszne w tej całej sytuacji jest to, że moje miejsce na basie zajął inny Tomek, a za mikrofonem stanął inny Krzysiek... Czyli w sumie załoga bez zmian ;-)
Pomijając teraz moją kontuzję palca, gitara nadal zajmuje honorowe miejsce w moim życiu. Wiem, że nigdy nie sprzedam mojego Corta GB34A, nadal w wolnych chwilach (których mam ostatnio aż za dużo) często sięgam po moją przyjaciółkę i dalej jesteśmy w stanie grać muzykę, ku nieszczęściu sąsiadów. Miałem po odejściu od Statystów naprawdę wiele propozycji gry w innych zespołach, ale odmawiałem każdemu, jednak za każdym razem z coraz mniejszym przekonaniem, bo i tęsknota do występów coraz bardziej rośnie... Naprawdę, bardzo łatwo można uzależnić się od występów. Nie tak dawno temu byłem już prawie zdecydowany żeby dołączyć do składu, grającego melodyjny metal (rewelacyjny głos wokalistki, Duńczyk na perkusji, muzycy po szkołach muzycznych na gitarach), ale ostatecznie po dwóch próbach odmówiłem. Dlaczego? Z powodu wyjazdu na Erasmusa - postanowiłem że nie ma sensu angażować się w zespół, kiedy za pół roku nie będzie Cię już w Polsce i to przez cały następny rok, nawet jeśli zespół gra muzykę która najbardziej Ci odpowiada. Takie życie - sztuka wyborów.
Chyba wystarczy na dziś... W najbliższych dniach postaram się napisać więcej o ostatnich wydarzeniach w moim życiu, bo idąc dziś o godzinie 6 rano 4,5km spacer znad rzeki Pilicy na najbliższy przystanek PKS-u stwierdziłem, że żyję zbyt intensywnym życiem kosztem obowiązków i rzeczy naprawdę ważnych. Czas przystanąć i spojrzeć dookoła, nie tylko przed siebie.