31 stycznia 2009

Przypadek?

Nie wierzę w przypadki.
Wybrałem się dziś drugi dzień z rzędu do kina, po wczorajszej wyprawie na "Madagaskar 2" (niestety nie na wyspę, tylko na film) dziś przyszła kolej na "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" ("The Day the Earth Stood Still"), film z o dziwo poprawnie przetłumaczonym tytułem. Notka nie będzie do końca o tym filmie, jednak nie mogę nie napisać kilku spostrzeżeń na jego temat.
Po pierwsze rola główna Keanu Reevesa. Nie wiem na ile jest to jego świadomy wybór a na ile "zasługa" danych reżyserów obsadzających role, ale jeśli tak dalej pójdzie to aktor ten na zawsze da się zaszufladkować jako bohater ratujący naszą planetę przez unicestwieniem, w dodatku nigdy nie będącym zwykłym "chłopakiem z sąsiedztwa". Mimo iż zagrał w wielu filmach (m.in. "Dracula", "Speed", "Johnny Mnemonic", "Adwokat diabła", "Mały Budda"), to nie da się ukryć, że jego najsłynniejsze role opierają się właśnie na tym schemacie - w "Matrixie" grał Neo, Wybrańca z niemal boskimi mocami, w "Constantine" Johna Constantine'a , upadłego anioła walczącego z siłami Piekła, w "Dniu, w którym..." gra Klaatu, przybysza z kosmosu, który choć przybył z misją zagłady wszystkiego co ludzie stworzyli, ostatecznie ratuje naszą błękitną planetę. Nie można jednak pominąć faktu, że pomimo schematyczności jego gry (scena, w której Klaatu zatrzymuje się, obraca głowę i spogląda do tyłu mogłaby być wyjęta dosłownie z "Matrixa", wystarczyłoby ubrać Reevesa w czarny płaszcz), ocena aktorskich umiejętności Reevesa musi być bardzo wysoka.
Druga sprawa związana z aktorami - obsadzenie Johna Cleesa w roli profesora Barnhardta, noblisty przekonywującego Klaatu o zmianie planów eksterminacji ludzi - genialne i niespodziewane dla widzów zagranie. Nie przypominam sobie, żebym widział jednego z moich ulubionych aktorów w tak poważnej roli, a mimo iż miał tylko krótką scenę do odegrania - zrobił to wyśmienicie. Brawa dla niego!
Sam film, ze scenariuszem opartym na słynnym filmie Roberta Wise'a z 1951 roku, mnie osobiście nie powalił na kolana, ale też nie rozczarował. Opowiada w dużym skrócie o tym, że wiele obcych cywilizacji obserwowało od lat Ziemię, jak się rozwija, a raczej upada. W końcu widząc, że jeśli nie powstrzyma się ludzi to zniszczą oni sami swoją planetę, postanawiają one uratować wszystkie inne niż homo sapiens gatunki, niszcząc jednocześnie wszelkie przejawy istniena człowieka na planecie. Od ostatecznej zagłady ratuje nas - ludzi wiara Klaatu, wysłannika obcych cywilizacji, że ludzkość na skraju zagłady potrafi się zmienić, potrafi zrozumieć że możliwy jest świat bez wojen, niszczenia, zła. I choć przesłanie filmu jest naprawdę szlachetne, ja osobiście w to nie wierzę. W to, że nagle może zakończyć się konflikt w strefie Gazy, że przestaną być łamane prawa człowieka w Chinach i wielu innych krajach, że instytucja policji nie będzie nikomu potrzebna etc. Ludzie byli, są i będą jacy będą, wszystkich sześciu miliardów ludzi na świecie nie da się zmienić. Jednak kończąc ten akapit chcę jeszcze raz podkreślić morał filmu - może istnieć świat bez wojen, bez przemocy, bez zła.
Dlaczego takie ważne stało się dla mnie podkreślenie tego morału? Otóż gdy wyszedłem z kina trafiłem na ulicę Piotrkowską, łodzianie wiedzą jak szczególne jest to miejsce, a dla innych pozostaje mi tylko zaprosić ich do Łodzi i przekonać się osobiście o klimacie najdłuższego deptaka w Europie. Na tymże deptaku często można latem spotkać młodych ludzi, grających na gitarach lub innych instrumentch, chcących zarobić na swoje potrzeby. Dziś, w ten śnieżny i przeraźliwie zimny dzień ku mojemu zaskoczeniu spotkałem na Piotrkowskiej jedną osobę grającą właśnie na gitarze, jednak najważniejszy był utwór, jaki ta osoba grała.
"Imagine" Johna Lennona. Przytoczę tylko fragment.
"(...)
Imagine all the people
Living life in peace..."
Przypadek?
Nie wierzę w przypadki.

25 stycznia 2009

Muzyka zagraniczna a sprawa polska

Wracając kilka dni temu do domu słuchałem audycji w radiowej Trójce o projekcie ustawy określającej konkretne prawa twórcy i odtwórcy oraz o promowaniu zagranicznych twórców w rozgłośniach kosztem rodzimych muzyków. Jako że zbiegło się to w czasie z moim esejem na przedmiot Economic Law o ZAiKS-ie, słuchałem z uwagą i postanowiłem wyrazić moją opinię na ten temat.
Owszem, słuchając dowolnej rozgłośni łatwo dojść do wniosku, że częściej odtwarza się utwory zagranicznych wykonawców. Zapewne nikt nie miałby nic przeciwko temu, gdyby te utwory były naprawdę dobre, jednak niestety często zmusza się słuchaczy do słuchania naprawdę przeciętnych piosenek, które puszcza się nawet po kilkadziesiąt razy dziennie, licząc na wylansowanie tych właśnie utworów. Poniekąd rozgłośniom udaje się ta sztuka - na jakąkolwiek listę przebojów spojrzeć, od najpopularniejszych stacji w Polsce - Trójki, Radia Zet, RMF FM - po mniej popularne Radio Złote Przeboje - prawie wszędzie widać zagraniczne przeboje. Wyjątkiem od tej zasady jest Radio Wawa, nadające tylko polską muzykę, jednak "jedna jaskółka wiosny nie czyni" i poruszony problem faktycznie jest poważny. Na ile zagraniczne utwory (utwory, bo niekoniecznie muszą to być przeboje) są na tyle godne ucha polskich słuchaczy, że większość czasu antenowego, a co za tym idzie pieniędzy z tantiem, idzie do zagranicznych słuchaczy?
Ze strony ZAiKS-u możemy dowiedzieć się o niepokojącym trendzie, mianowicie od lat zwiększa się różnica pomiędzy wartością honorariów wypłacanych polskim i zagranicznym artystom. Na swojej stronie ZAiKS próbuje wyciągnąć pozytywne aspekty tego procesu - o ile takowe istnieją - m.in. takie, że to dzięki skuteczniejszym kontrolom tej organizacji ta dysproporcja powiększa się, jednak nie da się uciec od innego wniosku - jeśli ten proces będzie się pogłębiał, polski rynek muzyczny oraz polskie zespoły nigdy nie będą odgrywać znaczącej roli choćby na europejskim rynku. I znowu są chlubne wyjątki, choć niekoniecznie znane szerszemu gronu słuchaczy ze względu na rodzaj muzyki, jaki grają - trasy koncertowe deathmetalowego Vadera i Behemotha są często wyprzedane na kilka tygodni przed gdziekolwiek się odbywają, jednak znalezienie innych takich przypadków graniczy już niemal z cudem. Dlaczego?
Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze... i tak jest w tym przypadku. Rozgłośnie radiowe dostają często dofinansowanie od wytwórni płytowych z nakazem puszczania danych utworów określoną ilość razy na dobę. Rozgłośniom radiowym zatem opłaca się odtwarzać dany utwór częściej, bo koszta opłat za tantiemy ponosi w pewnej części sam wydawca... Z punktu widzenia przeciętnego słuchacza taka taktyka może wydać się idiotyczna - po co wytwórnie płacą za nagranie danej płyty a potem jeszcze drugi raz za odtwarzanie tejże, zamiast liczyć, że muzyka sama się obroni? Jest w tym jednak sens - odsetek ludzi, którzy po usłyszeniu n-razy danego utwory w radiu kupią daną płytę jest o wiele wyższy od odsetka ludzi, którzy sami "odnajdą" danego wykonawcę i jego dzieło, a później może kupią. Tak czy inaczej, mimo iż wytwórnie płytowe płacą niemałe pieniądze za odtwarzanie ich muzyki, i tak im się to opłaca. Pozostaje jednak pytanie - dlaczego w takim razie lansuje się w ogromnej większości zagranicznych wykonawców, a nie polskich? Prościej jest wypromować kogoś, o kim jest już głośno za granicą, o kim można przeczytać w nagłówkach amerykańskich serwisów muzycznych niż mało komu znanych polskich artystów, których muzyka niekoniecznie musi być gorsza. Zresztą wystarczy spojrzeć na typ zagranicznej muzyki, jaką jesteśmy zalewani - ile już było tych samych artystek typu Rihanna, Beyonce etc., jedna mniej różna od drugiej? Mimo iż każda znalazła w naszym kraju fanów, to jednak szkoda że odbywa się to kosztem naszych kapel, które często wiele lat walczą o choćby szansę przebicia się.
Nie jestem zupełnym wrogiem promowania zagranicznej muzyki w Polsce. Owszem, przyznam że brakuje mi czasem w czasie najlepszej słuchalności polskich utworów, które są przesuwane na gorszy czas antenowy. Skrajnym przypadkiem jest tutaj radio Eska Rock - w ciągu dnia przeplatają utwory rodzime z zagranicznymi (ze wskazaniem na te drugie), natomiast od północy do godziny 6 rano puszcza tylko i wyłącznie polską muzykę. Ponieważ jestem studentem nierzadko uczyłem się w takiej porze dnia (a raczej nocy), jednak wystarczy raz odbyć taką "sesję" z tylko i wyłącznie polską muzyką aby się przekonać na własnej skórze, że słuchanie przez tyle czasu tylko rodzimej muzyki jest niezwykle trudne, ja osobiście po dwóch godzinach musiałem przerzucić się na zagraniczną muzykę. Nie bez znaczenia jest dla mnie fakt, że na co dzień studiuję w języku angielskim oraz mówię płynnie językiem hiszpańskim i uważam, że nie wolno się zamykać na jeden język. Często zagraniczni wykonawcy są jednak wybitniejsi, za pomocą innego języka potrafią zupełnie inaczej wyrazić podobne słowa... Obecnie na mojej playliście znajduje się 29 utworów, z czego niestety tylko 3 są polskie, 3 hiszpańskie, a cała reszta - angielska.
Wiele osób znających polski rynek muzyczny mówi, że taka sytuacja z dysproporcją pomiędzy polskimi a zagranicznymi artystami była, jest i będzie i nie da się tego zmienić. Ja jednak tak nie uważam i zawsze przytaczam przykład Finlandii. Niby mały kraj, nie żadne Stany czy Wielka Brytania, w której rynek muzyczny jest potężniejszy od samochodowego, tylko mały kraj na północy Europy a może poszczycić się naprawdę niesamowitą ilością znanych i cenionych wykonawców, którzy zaczynali podobnie jak polscy artyści - musieli walczyć o swoje, przebijać się, ale jedna znacząca różnica sprawiła, że im się udaje - mają wsparcie rodzimych mediów, są traktowani na równi z zagranicznymi gwiazdami. Przykłady - HIM, The Rasmus, Nightwish, Bomfunk MC's (każdy chyba pamięta "Freestyler"), Apocalyptica, Sunrise Avenue czy choćby nawet Lordi, zespół, który wygrał Eurowizję. Mimo iż są to zespoły grające cięższą muzykę, to jednak są sławne nawet nie tylko w Europie.
Czyli jednak można...