27 września 2009

Valencia, vol. 2

Na sam początek kilka słów wyjaśnienia odnośnie poprzedniej notki. Pierwsze dwa tygodnie pobytu w Hiszpanii spędziłem na intensywnym kursie języka hiszpańskiego i to właśnie nauka języka hiszpańskiego była głównym motywem tamtych dwóch tygodni. Kurs zakończył się dla mnie wyśmienicie - najwyższy wynik w mojej grupie! Aczkolwiek muszę przyznać, że po cichu liczyłem na taki wynik ;-)
Kurs w Gandii już za mną. Co jeszcze mogę o nim opowiedzieć, zanim przejdę do pobytu w samej Valencii? Turniej piłki siatkowej na plaży - ja niestety lekko się rozchorowałem (podobnie jak połowa uczestników kursu), zatem byłem bardziej paparazzim, niż graczem.
(Los Campeones)
Dalej - kolejna lekcja gotowania, a podczas niej potrawy naprawdę nie z tej ziemi, i oczywiście wszystko to owoce morza. Najpierw Pulpo a Feira - czyli po polsku ośmiornica, co ciekawe, aby była najbardziej świeża należy zacząć przyrządzać ją dwie doby przed podaniem.
(przed)(po)
Dalej Suc de rap - ciężko mi nawet opisać co to jest. Potrawa na bazie zupy rybnej, z kawałkami ryby, którą nie chciałbym zobaczyć pływającą obok mnie w morzu, oraz ziemniaków, krewetek i langust.
(oto ta rybka)(po)
Na deser - tellinas, malutkie małże, których kilkukilogramowy box kosztuje 300€. Prawdopodobnie nigdy więcej nie będę miał szansy aby skosztować tak wspaniale przygotowanych wspaniałych potrawy, dlatego jestem niesamowicie szczęśliwy że zdecydowałem się wziąć udział w tych lekcjach gotowania. Ostatnią niestety postanowiłem odpuścić, aby lepiej przygotować się do egzaminu kończącego kurs.
W czwartek wieczorem, już po napisaniu egzaminu kończącego kurs, pojechałem razem z moimi współlokatorami do Sueki - miejscowości w połowie drogi między Valencią a Gandią - na 20. międzynarodowy festiwal mimów. Przeżycie niesamowite, pierwszy kontakt ze sztuką hiszpańską. Tak po prawdzie określenie "festiwal mimów" odnosi się bardziej do sztuki teatralnej z mniejszą ilością słów niż do tego, co przychodzi nam na myśl jako pierwsze określenie mima. Akrobacje na linie zawieszonej pod sufitem, taniec, powietrzne akrobacje przy użyciu trampoliny oraz oczywiście częściowo sama sztuka teatralna - jak widać, pod pojęciem "mim" może się kryć naprawdę sporo.Kurs zakończyło oficjalnie Goodbye Party, zorganizowane przez organizatorów kursu. Idea była prosta - każdy uczestnik kursu przynosi ze sobą dowolną potrawę, tradycyjną dla swojego kraju. Ja z Jędrkiem byliśmy uzbrojeni w barszcz czerwony, nasi współlokatorzy Australijczycy w krewetki w panierce (nie wnikam na ile jest to tradycyjna potrawa Aussie). Impreza odbyła się na terenie politechniki i przyznam szczerze, pierwszy raz widziałem, aby organizatorzy i prowadzący zajęcia stawili się tak licznie i bawili się równie dobrze, co uczestnicy.
Dzień później wróciliśmy już do Valencii. Temperatura oczywiście oscylująca w granicach 30 stopni, na niebie żadnej chmurki. W tym fragmencie nie będzie już zdjęć, bo po prostu ich nie robiłem jeszcze, dopiero w przyszły weekend planuje większy trip po mieście z aparatem. Odnośnie samej uczelni i zajęć - przytłoczył mnie lekko ogrom tej uczelni. Wszystko znajduje się na jednym kampusie, wzdłuż którego idzie się pieszo z jednego końca do drugiego około pół godziny, co jest równe czterem przystankom tramwajowym po drodze. Na kampusie znajduje się kilka różnych wydziałów (w tym tutejsza ASP, która podlega pod Universidad Politecnica de Valencia (UPV), laboratoria, baza sportowa jakiej nie powstydziłby się niejeden polski klub, pływalnia, korty tenisowe, parkingi... a kolejne budynki są w trakcie budowy. Wychodzi się którymkolwiek z południowych wyjść i po drugiej stronie ulicy znajduje się kampus Universitat de Valencia (UV). Nie jest on tak dobrze zorganizowany, ale stylowo nie odstaje od ogromu UPV. Odnośnie zajęć - już od pierwszych zajęć dało się odczuć, że zagraniczni studenci będą traktowani częściowo po macoszemu, i tak jest na większości zajęć. Jeden wykładowca prowadzi dwa przedmioty, i choć teoretycznie nie są do siebie mocno zbliżone (Organizational Behaviour i Introduction to High Tech Marketing), to prawdopodobnie będą o tym samym. Nie wiem jak to wygląda od strony hiszpańskich studentów, ale muszę przyznać, że może na łódzkiej politechnice poziom zajęć nie jest o wiele wyższy, to jednak wymagania stawiane polskim studentom są większe. Plan zajęć mam dziurawy jak ser szwajcarski, ale nie zapobiegło to oczywiście temu, że dwa przedmioty nakładają się na siebie, będę musiał jeszcze wymyślić jak będzie to można ogarnąć. Oczywiście bałagan związany z erasmusami jest tutaj ogromny - w przypadku przedmiotu Operation Research jest prawdopodobne, że trafię do grupy hiszpańskiej zamiast angielskiej. Dlaczego dla mnie to takie ważne? Ponieważ jest to prawdopodobnie najtrudniejszy przedmiot w tym semestrze, z laborkami, związany z programowaniem etc. i sądzę że nawet po angielsku nie byłoby łatwo. A dlaczego nie mogę się zapisać do grupy anglojęzycznej? Ponieważ decyduje kolejność zapisów, i Hiszpanie otrzymali loginy do zapisywania się na zajęcia już w lipcu, podczas gdy obcokrajowcy przyjechali dopiero we wrześniu i grupa anglojęzyczna była już prawie zapełniona Hiszpanami chcącymi studiować po angielsku. Doceniam ambicje, ale co mają zrobić erasmusi, których język hiszpański jest na poziomie zerowym? Cieszę się że przynajmniej mnie taki problem nie dotyczy i najwyżej będę musiał włożyć więcej pracy w ten przedmiot.
Z dodatkowych aktywności - zapisałem się na próbne gry do regularnej drużyny piłkarskiej UPV. W poprzednim tygodniu była jedna, jutro czeka mnie kolejna i jeśli dobrze się spiszę, to jest szansa że będę grał w akademickiej lidze piłkarskiej. Szans dużych pewnie na to nie ma (ciężko jest się wykazać, kiedy gra się w obronie - pozycji, której nigdy nie preferowałem oraz kiedy gra się z Hiszpanami - jakby nie było, narodem aktualnych mistrzów Europy), ale sama przyjemność gry mi wystarcza. Dodatkowo, co sobotę gram w piłkę z Hiszpanami na kampusie Universitat de Valencia - dostałem zaproszenie od Hiszpana, który znalazł mnie na facebooku, i tak się zaczęło. Kontynuując wątek piłkarski - wiadomo, że w Valencii znajdują się dwie drużyny piłkarskie - Valencia Club de Futbol oraz Levante Union Deportiva. Pierwsza co roku wymieniana jest w gronie faworytów do zajęcia czołowych pozycji w Primera Division i zajmuje 4. miejsce w klasyfikacji najlepszych zespołów z Hiszpanii w historii, druga błąka się w Segunda Division. Opisywałem tutaj już swoje piłkarskie wakacje, teraz kontynuuje tę piłkarską pasję chodzenia na mecze, którą zaraził mnie Brat i wczoraj wybrałem się na swój pierwszy mecz na Estadio Mestalla - Valencia podejmowała Atletico Madrid, inną równie naszpikowaną gwiazdami drużynę, którą miałem już szansę oglądać w te wakacje podczas Emirates Cup w Londynie. Wrażenia z meczu - bilet kupiłem bez żadnych problemów w kasie klubu pół godziny przed meczem. Miejsce także wyjątkowe, bo pięć rzędów pod sektorem kibiców gości.Dzięki temu poznałem wszystkie przyśpiewki fanów Atletico, począwszy od "Hasta la muerte, Atletico, hasta la muerte" a skończywszy na "Puta Valencia". Aż żałowałem że mój hiszpański nie jest na tyle dobry, że mógłbym zrozumieć wszystko co śpiewali kibice gości. Stadion - widać po nim, że został oddany do użytku w 1959 roku, dwa lata po tym, jak rzeka Turia zalała większą część miasta i trzeba było na miejscu starego, zalanego stadionu wybudować nowy. Jednak mimo tego, jak na polskie standardy stadion ten jest ogromny a jego największą charakterystyką jest to, że trybuny są strasznie strome, ale dzięki temu nawet kiedy jest się na samym szczycie stadionu, widać doskonale co dzieje się na boisku. Nowy stadion Valencii, Nou Mestalla, na 75.000 miejsc miał zostać oddany do użytku we wrześniu tego roku (czyli już od początku tego sezonu), ale z powodu kłopotów finansowych bardziej prawdopodobnym terminem jest sierpień 2010, czyli sezon później. Mnie osobiście to bardzo odpowiada, bo obecnie na Mestallę mam 10 minut spacerkiem. Podróż na Nou Mestalla zajmie mi 20 minut - metrem.Ale odnośnie samego meczu - w porównaniu z angielską piłką, hiszpańska jest o wiele bardziej przyjazna dla kibica. Taktyka nie jest tutaj najważniejsza, akcje są porywające, co chwila ciągnie atak za atakiem i aż chce się bić brawo po kolejnych akcjach. Atmosfera na trybunach jest o wiele lepsza w Anglii, gdzie każdy emocjonuje się grą, krzyczy, dopinguje, w Hiszpanii ludzie są bardziej stonowani w swoim zachowaniu (nie licząc kibiców gości - wiadomo, że na wyjazdy jeżdżą tylko najzagorzalsi kibice). Najprostsza różnica pomiędzy dwiema najlepszymi ligami w Europie - lidze angielskiej najważniejsze jest nie stracić gola, w lidze hiszpańskiej - strzelić o jednego więcej niż przeciwnik. Mecz był fascynujący, padło sporo goli (2:2 po golu dla Atletico w 93'), na boisku oglądałem jednych z najlepszych piłkarzy w Europie. Pierwszy mecz na Estadio Mestalla i na pewno nie ostatni.Następny mecz - prawdopodobnie Barcelona i nie mogę przegapić tego widowiska. I jeszcze tylko ostatnia rzecz dotycząca kibicowania w Hiszpanii - po ulicy można chodzić w koszulce dowolnej drużyny i nie musisz się bać, że cokolwiek Ci się stanie, nawet na stadionie widziałem ludzi w koszulkach Barcelony. Na stadionie podobnie - pomimo iż siedziałem pięć rzędów pod kibicami Atletico i pomiędzy mną a nimi nie było żadnej policji czy ochrony, to po prostu wiedziałem, że nic mi się stać nie może. Na mecze chodzą dosłownie całe rodziny, z małymi dziećmi. Nie ma tak surowych restrykcji jak w Anglii - można wnieść dowolne picie, jedzenie, flagi (swoją drogą widziałem jedną flagę Polski w sektorze Ultras Valencia), nie ma z tym żadnego problemu. Na sam koniec jeszcze tylko jedna rzecz, typowa dla Hiszpanii - godzina rozpoczęcia meczu. Wczoraj była to 22:00 i stadion był pełen. Za dwa tygodnie, kiedy Valencia podejmie Barcelonę, pierwszy gwizdek zagwiżdże o północy... Dla mnie jest to (jeszcze) nie do pomyślenia, dla Hiszpanów jest to jak najbardziej normalne.
¡Hasta pronto!

13 września 2009

Pierwszy raz z hiszpańskiego raju

Dziwne uczucie. Pierwsza notka z Hiszpanii...(wszystkie fotki mojego autorstwa, chyba że zaznaczono inaczej ;-) )
Właściwie to nie mam pojęcia od czego zacząć i o czym pisać. Czy o tym, że jest tu jak w raju (bo jest)? Czy też może o tym, że czas spędzam w towarzystwie innych erasmusów na uniwersytecie, na plaży, w różnych lokalach? Sam nie wiem, więc może od początku.
Lot. Wrocław -> Frankfurt, cztery godziny czekania i oto jesteśmy w samolocie do Valencii. Lot przebiegł bez żadnych problemów, za wyjątkiem taszczenia kilogramów rzeczy na sobie, aby przejść przez te żałosne limity bagażowe w Ryanairze.
Lądowanie w Valencii, wyjście z samolotu i podmuch gorąca. Można było pomyśleć, że to podmuch z turbiny silnika. Nie, to po prostu ciepło tego miejsca...
Szybki telefon do właścicielki mieszkania i metrem dojazd do mieszkania. Swoją drogą, lokalizacja naprawdę świetna - tuż obok jednej z największych stacji metra w Valencii, przystanek metra do Politechniki, 5-10 minut aby dojść na plażę (zależnie od temperatury, a co za tym idzie desperacji aby w końcu wejść do morza). Te trzy linie metra łączą tę lokalizację z dworcem kolejowym/autobusowym, lotniskiem i plażą właśnie. Marzenie. Widok z mieszkania - godny pozazdroszczenia, samo mieszkanie urządzone bardzo fajnie, początkowo myślałem że poza czajnikiem niczego nie brakuje, ale zrozumiałem że przy temperaturze przekraczającej 30 stopni C jednak niczego nie brakuje ;-)
W Valencii byliśmy zaledwie kilka godzin, bo trzeba było jak najszybciej dostać się do Gandii, miejscowości położonej 60km na południe od Valencii, gdzie odbywa się kurs hiszpańskiego przed rozpoczęciem roku akademickiego. Trafiliśmy do pokoju z dwoma Australijczykami - Alexem i Christianem - i muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie mieszkałem z tak zajebistymi gośćmi. Pasamos el tiempo muy bien! Niesamowici goście, a ta znajomość może być bardzo przydatna w przyszłości, kiedy będę chciał odbyć kolejną po Hawajach podróż życia, do Australii właśnie :-)
(z Christianem, fot. C. Clements)(współlokatorzy - fot. C. Clements)

Zajęcia są od poniedziałku do piątku, ale chyba nie ma sensu o nich pisać, lepiej skupię się na tym, co dzieje się dookoła. Codziennie chodzę na plażę, prawie codziennie gram w siatkę, nie było także choćby jednego dnia bez choćby małej fiesty - zwłaszcza ta wczorajsza robiła największe wrażenie - począwszy od beforeparty w naszym apartamencie...
(fot. C. Clements)
...przez pobyt w Tiki Barze, dotarliśmy o 4 do Coco Loco - niesamowity lokal, niesamowita fiesta! Całość zakończyłem powrotem o 7, wracając brzegiem morza oraz kąpiąc się w niesamowicie ciepłej nocą wodzie. Na samym kursie jest nie wiem, około 200 osób, rozsianych po różnych hotelach, z różnych krajów - USA, cała Skandynawia, Niemcy (większość), Francja, Australia, Grecja, Polska, Szwajcaria, Czechy, Chiny, Korea...
Z dodatkowych atrakcji - zapisałem się na lekcje gotowania po hiszpańsku, pierwsza z nich była niesamowita - najpierw clochinas...
...czyli ostrygi, prawdziwa rozkosz dla podniebienia, dalej chopitos......małe ośmiorniczki w panierce i na końcu paella valenciana......chyba najsłynniejsza potrawa z regionu Valencii. Do tego całą lekcję wspierał Fernando, prezydent Erasmus Student Network (ESN) Valencia, więc lekcja skończyła się degustacją oraz piciem sangrii (od której zaczynam się uzależniać), cervezy i białego megasłodkiego wina... A w przyszłym tygodniu kolejne dwie lekcje, i to zupełnie za darmo :-)


Odnośnie polskich akcentów - Polaków jest tu niemało, większość z nich zostaje studiować w filii UPV tutaj, w Gandii, ale także pewna część wraca z nami do Valencii. Szczerze powiedziawszy, rzadko kiedy mam czas zajrzeć do internetu głębiej niż facebook, a tym bardziej dowiedzieć się co w Polsce się dzieje. Śledzę tylko na bieżąco wyniki sportowe - śledziłem na bieżąco mecze siatkarzy, czytałem relacje koszykarzy, ale częściej idzie się do tapas baru i ogląda ligę hiszpańską albo reprezentację (Hiszpanii, oczywiście), tak jak to się działo dwukrotnie w ubiegłym tygodniu.
(Escuela Politécnica Superior de Gandia)

Zamiast siedzieć bezsensownie w sieci, kilka godzin dziennie spędzam także ucząc hiszpańskiego moich współlokatorów - naprawdę zaczynam uwielbiać tych gości z Australii, gdybym miał dwa wolne miejsca w mieszkaniu już dawno mieliby mieszkanie, ale jeszcze ich namawiam, może dadzą się skusić na pokój z łóżkiem piętrowym ;-) Ale jednocześnie muszę napisać ogłoszenie, że poszukuję jednej osoby do mieszkania, bo w moim czteropokojowym mieszkaniu właśnie ten jeden pokój z piętrowym łóżkiem ciągle czeka na lokatora.

(z Alexem i Christianem)(wycieczka po okolicznych wzgórzach, fot C. Clements)
Póki co nie myślę o początku roku akademickiego (to już za tydzień, przeraża mnie myśl, że czasem trzeba będzie przerwać tę fiestę i raz na jakiś czas usiąść do książek :-) Póki co tyle, zapraszam do galerii, póki co na facebooku, niedługo wrzucę więcej na picasę ;-)

4 września 2009

Nie wiemy co robimy

Postanowiłem tą notką zakończyć oficjalnie futbolową część kończących się powoli wakacji, żegnając się oczywiście w futbolowy sposób oraz wracając poniekąd do korzeni tego bloga, czyli pisząc recenzję. Nie będzie to jednak zwykła recenzja, ale recenzja książki, którą każdy fan piłki nożnej powinien mieć w swojej bibliotece, nawet więcej - powinien kazać przeczytać ją każdej anty-futbolowej osobie w swoim otoczeniu, aby mogła ona w pełni zrozumieć dlaczego my, fani tej dyscypliny z okazji każdego meczu naszej drużyny udajemy się na stadion/oglądamy mecz w telewizji, przeżywamy gorycz porażki i słodycz zwycięstwa, dlaczego to właśnie ten skórzany worek napełniony powietrzem i ci ludzie kopiący go są dla nas tak ważni.
Książka ta to "We Don't Know What We Are Doing. Adventures with the extraordinary fans of an ordinary team", napisana przez Adriana Chilesa. Fanom brytyjskiego futbolu postaci tej nie trzeba przedstawiać, jednak dla laików tematu wyjaśnię kim jest ów jegomość. Od lat prowadzi najpopularniejszy w Wielkiej Brytanii program podsumowujący angielskie rozgrywki ligowe, "Match of the Day 2" (MotD 1 to sobotnia wersja). Anglik z niecodziennej rodziny - ojciec był Żydem, matka Chorwatką - żonaty, dwie córki, ukończył studia dziennikarskie w Cardiff, od 1993 współpracujący z BBC, początkowo prowadzący swoje autorskie programy. Jednak to, co nas w tym wszystkim najbardziej interesuje, to jego futbolowa pasja i przywiązanie do West Bromwich Albion, klubu piłkarskiego grającego obecnie w Championship, odpowiedniku naszej I ligi. Dlaczego najważniejsze? Bo właśnie o jego pasji i przywiązaniu do tej drużyny jest ta książka, jednak WBA można w tym przypadku wymienić na dowolną inną drużynę, czy to angielską, francuską, hiszpańską, polską, europejską, południowoamerykańską czy jakąkolwiek inną - książka traktuje o prawdziwej miłości i całkowitemu oddaniu dla klubu. Nie tylko autora, ale także konkretnych kibicach swojej ukochanej drużyny, na których głównie skupia się on w swojej książce. Kilka z tych historii chciałbym tu przytoczyć, ale to będzie tylko urywek z historii zawartej w książce. Opisuje ona jeden sezon WBA - sezon, po którym klub ten spadł z Premiership do niższej klasy rozgrywkowej. Gra samego klubu stanowi jednak tło dla najważniejszej części tej książki - historii kibiców tego klubu. Mecz po meczu przedstawiane są kolejne postacie oraz przestawiany punkt widza kibica, ba, Fana przez duże 'F'. Notka ta będzie, długa, pełna fragmentów tej książki, ale mam nadzieję że będzie ciekawą lekturą. Fragmenty książki w oryginalnym języku, ponieważ uważam że podczas tłumaczenia traci się pewien procent tego, co konkretnie autor miał na myśli.Zacznę od przedstawienia kilku sylwetek kibiców. Są to postacie prawdziwe, ich osiągnięcia również - można powiedzieć że każdy z nich oddał większą część swojego życia swojemu ukochanemu klubowi. Oto kilka przykładów:
1)
"The man eating the cake is called Dave Taylor. I ask if he misses many games.
'No.'
'Well, when was the last one you missed?'
'Don't know. Must be twenty years at least.' (...)
'You haven't missed a game, home or away, for twenty years?'
'No', he replies evenly.
"
2)
"Back in West Bromwich my car is parked the other side of the ground from where the coaches empty us out. I walk there with a neat, slightly built middle-aged woman who was sitting just across the aisle from me on the coach. (...) Now, as we find ourselves walking in step, I ask her name - it's Yvonne - and if she misses many games. 'Not really,' she says, 'but I can't go to Chelsea because I'm working. (...) Mind you, I've only missed four home games in forty years. Not bad for a female, is it?'
I can barely find words to express my admiration for her. 'People sometimes say I'm mad,' says Yvonne, 'but what do they get excited about? Shopping?
"
3)
"I get talking to Mike Thomas, whose collection of Baggies [potocznie / pieszczotliwie o WBA] memorabilia is generally thought to be unmatched. He goes to most reserve and youth team games.
'What about the first team?' I ask.
'I've missed three in twenty-nine years,' he says. 'One when I had a heart attack, then when I had the angiogram after that heart attack and the third time was when I thought I was having another heart attack.
"
4)
"I found myself telling about an accountant I recently met at a conference. (...) 'I feel a bit guilty when I meet a West Brom fan,' he said, 'because I used to go, but I stopped. I was one of a long line of Albion [przydomek WBA] fans, but my son turned into a Man Utd fan.' And this is that really made my jaw drop: 'And I wasn't going to try to stop him being a Man Utd fan. I didn't want him to be a Albion fan. I didn't want him to grow up with a loser's mentality.'"
5)
"We go 2-0 up but just before half-time Bradford pull one back, a significant event for another fan close by, Elena Sergi. She's twenty, a law and history student at Keele University, and has a season ticket with her dad. She has not seen us concede a goal in ten years. This is because any time the ball comes anywhere near our penalty area she buries her face in her dad's coat. But tonight, disaster strikes: 'I went to get a hot chocolate and as I came out in sight of the pitch I just saw the ball go into the net. I was holding hot drinks so I couldn't cover my eyes. I just stood there holding these hot chocolates.'"
6)
"I am late to pick up Vic Stirrup from his home in Smethwick. (...) I don't want to be late because Vic has only missed five matches, home or away, since serving as an anti-aircraft machine-gunner in the Second World War. I really don't want to be responsible for him missing his sixth."
7)
"[Odwiedzając chłopca leczonego chemioterapią, kibica WBA] I ask him what he was really more worried about when he came in on that Thursday to be told that he had cancer. Surely it was health rather than the possibility of not being able to get to Man City?
'Man City,' he says firmly.

'Honestly?'
'Yeah. That was the big thing."
8)
[Mecz rezerw, WBA - Wigan Athletic] "Just outside the players' entrance, I'm recognised by a forty-something man with a gentle kind of northern accent. We shake hands. His name is Pete Moran. Surely, not a Wigan Athletic reserves fan?
'Stoke [City],' he says, as if by the way of explanation.
'So what are you doing here?'
'Just fancied watching a game and I saw this was on.'
'Do you get to many?'
'I did two on Saturday, two non-league games. There were no others because of the international. This is my fifty-third of the season.'
'Fifty-three?' I echo in wonder. It's the tenth of October [8. kolejka]. (...)
'My record for one season is 263. Sad, aren't I?"
9)
"My phone buzzes with a text. It's from Sandra. 'Fanfuckingtastic.' I'd forgotten about Sandra. She wasn't here today [watching the game]. Selfishly, her husband has taken her to Prague for the wekend. It's the first game she has missed since she can remember. I call her to hear that, happily, they found a sports bar but, unhappily, though it had Sky Sports on, there was no sound, because a load of Germans wanted the sound up on a Bundesliga game. 'So every time it went live on the Hawthorns [stadion WBA], we couldn't hear what they were saying."
10)
"The pressure on me [of Christmas] starts early. I an offered three tickets for a children's carol service at the Royal Albert Hall.
'Great,' I say, 'when?'
They are for the Saturday before Christmas. The Albion are at Portsmouth. What would be the right thing to do? Take my children to a carol service they'd really enjoy or take myself to a football match I almost certainly won't enjoy? I go to Fratton Park [stadion Portsmouth]."
11)
"I drive to the Hawthorns where I'm going to pick up the coach. Dave Holloway, the coach king, is swearing profusely with the stress of it all, but finally we are all abroad and on our way. (...) I ask Dave what the Albion means to him. He shrugs and says: 'Everything.'
He went to his first match when he was seven in September 1970 and by the time he was in his teens he was going regularly. 'In February 1976 I missed the home game against Bristol Rovers because I got the flu and my mum wouldn't let me go. But I haven't missed a home game since. In fact Vicky, my missus, was born in seventy-seven, so I actually haven't missed a home game in Vicky's lifetime."
12)
"There is a fan called Mark from Guildford who often drinks in here. He's got a proper south-east accent and no connection with the Midlands [region w którym leży West Bromwich] at all. 'So why do you support us?' I ask.
He shrugs.
'Well, you must have some idea.'
'To be honest, think it's 'cos when I was a kid they just used to lose all the time, so I felt sorry for them.'
Tonight we're all feeling sorry for ourselves."
Podobnych historii jest w tej książce dużo więcej, m.in. historia kobiety, która zaczęła chodzić na każdy mecz WBA po śmierci męża, którego prochy rozsypano na środku boiska; historia mężczyzny, który pamięta strzelców i minuty każdego gola strzelonego przez WBA z ostatnich dwudziestu lat; historia samego autora, który pomimo przebitej nożem dłoni bardziej martwił się czy zdąży po operacji na mecz z Chelsea niż o swoje zdrowie; o niewidomym, który mecze ogląda poprzez relację swojego ojca, siedzącego obok; 35-latka z porażeniem mózgowym, który przeżywa każdy mecz bardziej niż niejeden kibic; mężczyzny, który obejrzał 750 kolejnych meczów WBA... i wiele innych. Jednak co jeszcze jest fantastyczne w tej książce, to przedstawienie uczuć towarzyszącym kibicowaniu. Najbardziej dostaje się kibicom Manchesteru United:
1)
"Sandy Wolfson, a psychologist at Northumbria University with a special interest in the behaviour of football fans, has overseen research in which hundreds of football fans were asked why they came to support a team. Of those asked, 35 per cent said it was because of where they lived, but 36 per cent put it down to who their family supported. Sandy, I have no report, urges me to take some of this with a pinch of salt because hardly a single respondent cited the success of the team as the reason they started supporting them. 'Who are all those Man Utd fans, then?' she cries."
2)
"As the coach gets closer to the ground, we get edge through thickening crowds of Man Utd fans. We look at them in wonder; they look at us in wonder. They simply can't understand what it's like to support a team as crap as ours. We simply can't understand how they can support a team like Man Utd and be taken seriously. How can we know they mean it? How can we know they're for real? And how can they begin to understand our motivation? We baffle each other; we quite pity to each other. Alan looks out of the window and then at me and says, with the quiet satisfaction of a man who knows he speaks the truth, 'One of our wins is worth twenty of theirs.' Precisely. In this context I start to feel rather sorry for them."
3)
"Men are supposed to think about sex every six seconds. I don't know if that's true, but I certainly think about West Brom more than I think about sex. During the season I think about them constantly. In fact, I don't believe they're ever completely out of my mind. Whatever else I'm doing, from bathing the children to presenting live television programmes, there's a bit of my under-sized brain bothering about the blue and white [kolory WBA]."
4)
"(...) I'm in coach number one, Dave Holloway's coach. It's first off the car park. Behind us, another dozen or more coaches fall into line. As we pull away from the Hawthorns, I feel suddenly, unashamedly, profundly emotional. We are as one on these coaches. We're a small benevolent army. We are together, and being aboard one of this fleet fosters a special sense of belonging."
5)
[Po zwycięstwie nad Bradford dzięki rzutowi karnemu w doliczonym czasie gry i awansie do kolejnej rundy Carling Cup] "I was standing next to a short, middle-aged man with tattoos and a shaven head. He started crying when the penalty was awarded and continued to do so once it had been scored. He wept for the remainder of the game and long after the final whistle. He might still be there now. Just as Humphrey Bogart said to old what's-her-name in Casablanca, 'We'll always have Paris', do we can always say to each other that, no matter how bad things get, 'We'll always have Bradford.' No one can take that away from us."
6)
"I've got a friend who supports Birmingham City. One Saturday he came down to London to stay with me. We talked a bit about the Albion who, not usually, had lost that day. Then I asked him who the Blues [przydomek nie tylko Chelsea, ale i Birmingham City] had played.
'Oh, don't know,' he said.

To me, my friend is not a fan. He can't be. If you're a proper fan, your fixture list will be hard-wired in your head. You'll know who your next three games are against at least, and you'll certainly know if, and who, you are playing that day. And if you're not at the game, whatever you're doing, wherever you are going, wherever you are in the world, you will be totally in bits until you find out what the result is.
"
7)
"I suppose football is a bit like religion in that you can believe in God without going to church."
I na sam koniec, polski wątek w tej książce nie kończy się tylko na Sylwi, polskiej sprzątaczce w domu A. Chilesa, ale na Tomaszu Kuszczaku, który w sezonach 2004/05 i 2005/06 bronił barw WBA. W sezonie 04/05 zagrał w dwóch meczach - przedostatnim w sezonie przeciwko Man Utd (wchodząc z ławki zdobył nagrodę Man of the match) oraz ostatnim przeciwko Portsmouth. Wygrana 2-0 i szczęśliwy układ pozostałych 4 (!) meczów zespołów zagrożonych spadkiem ocalił WBA, póki co jedyną drużynę w historii, która będąc na ostatnim miejscu w Premier League na Gwiazdkę nie spadła do klasy niżej. Sezon 2006/07 spędził już na wypożyczeniu w Manchesterze, i po jednym sezonie został definitywnie wykupiony z Albionu. Ale wracając do książki. Mecz z Wigan na wyjeździe. WBA prowadzi 1-0, ostatnie minuty meczu i desperacka obrona gości.
"The dying moments. By now, I have run out of diversionary tactics and have to focus on the game. I'm almost starting to believe that we will win when there is a goalmouth scramble - at our end, obviously. The ball squirts to the right corner of the six-yard box where Jason Roberts [napastnik Wigan Athletic] is advancing unopposed towards an empty goal. My buttocks tighten, but then relax as I accept that he must score. In a nanosecond I look at the clock, realise that a draw isn't a bad result. But at the conclusion of this nanosecond, just as Jason Roberts pulls the trigger, our Polish goalkeeper, Tomasz Kuszczak, launches himself across goal, his arms aloft, his mouth agape. Incredibly, he saves it.
Mark, agog, gasps: 'Fuck. Ing. Hell.' And laughs.
The final whistle goes and the world seems an altogether happier place."
Co warte podkreślenia - ponieważ autor pisał książkę na bieżąco i nie wracał do poprzednich zdarzeń, nie dopisał że za tę interwencję Kuszczak otrzymał nagrodę Save of the season, przyznawaną przez widzów BBC, konkretnie właśnie Match of the Day, programu, którego Chiles jest prowadzącym. Pół roku po tym meczu, Tomek był już bramkarzem Czerwonych Diabłów.
Podsumowywując - ta książka jest fenomenalna. Czytając ją, brakowało mi tylko jednego - aby zamieścić garść statystyk na końcu książki, z końcową tabelą, ze składami z każdego meczu, strzelcami etc. - pomogłoby to uporządkować część piłkarską książki. Ja osobiście często chciałem zajrzeć na koniec, aby zobaczyć jakim wynikiem zakończył się mecz, którego opis właśnie czytam. Od początku każdy czytelnik wie, że książka ta nie może mieć szczęśliwego zakończenia - WBA spadło do Premiership, gdzie do dziś się znajduje i nikt nie wie kiedy ponownie wróci do elity, ale naprawdę, nie to jest w tej książce ważne. Dla mnie osobiście ciekawe było czytać nazwy typu Craven Cottage, Madejski Stadium, Fratton Park - nazwy, które pewnie nie każdemu fanowi pozwolą skojarzyć ją z klubem. Ja każdy z tych stadionów widziałem, na wielu z nich byłem osobiście i było to bardzo przyjemne uczucie.
Po przeczytaniu książki naszła mnie także inna refleksja - książkę taką jak ta powinien przeczytać każdy fan Barcy, Realu, Man Utd, Chelsea etc. - większość z nich zapewne zakończyłaby lekturę z kwaśną miną i określeniem "głupie", ale byłby tak ponieważ uświadomiłoby to im, co to znaczy być prawdziwym fanem, który równie często (lub nawet częściej) jak smak zwycięstwa musi przełykać gorycz porażki i mimo to ciągle być ze swoją drużyną.

I na absolutny koniec notki - ta notka jest dla mnie wyjątkowa z kilku powodów. Po pierwsze, pisałem ją przez trzy dni, nie mogąc zebrać się i jej skończyć, ale to raczej nie jest powód do chluby. Po drugie, jest to ostatnia notka pisana z Polski - następne będą już z i o Valencii, ponieważ następny rok spędzę w tym mieście na wymianie studenckiej. Życzcie mi szczęścia!