27 listopada 2009

Gran Derbi

Choć do Gran Berdi Europa zostały jeszcze 2 dni, pozwoliłem sobie na tymczasowe zakończenie futbolowego wątku na moim blogu - zapewniam, że następne notki będa już dotyczyć innych aspektów hiszpańskiego życia, a sprawy sportowe będę poruszał już w innym miejscu, o czym poinformuję już wkrótce. Jednak każdy kto choć przez chwilę był w Hiszpanii wie, jak wiele znaczy piłka nożna dla Hiszpanów i "to jedno" spotkanie, rozgrywane zazwyczaj dwa razy do roku - wielkie derby Hiszpanii.
Przyznam się, że oglądając transmisje czy to z Ligi Mistrzów, czy to z Primera División, zaczynam mieć już powoli dość komentatorów. Dlaczego? Ponieważ średnio podczas jednej transmisji (oczywiście najczęściej Realu Madryt lub FC Barcelony) potrafią kilkadziesiąt razy przypomnieć, że oglądamy mecz reprezentanta najlepszej ligi ba! nie tylko Europy, ale i świata! Można z tym polemizować, można się zgadzać, ale jedno jest pewne - powtarzanie tego zwrotu jest dla oglądających obcokrajowców (a szczególnie Anglików) bardzo irytujące.
Nie będę pisał o tym, kto zagra, jakim ustawieniem etc., skupię się na czymś innym - na podtekście historycznym czekającego nas meczu. Mało kto wie, że Real został oficjalnie założony przez Katalończyka, Juana Padrósa Rubió, ale o powiązaniach politycznych Realu z polityką wie już większość kibiców. Wdałem się niedawno w interesującą dyskusję z kilkoma moimi znajomymi Hiszpanami, którzy kibicują różnym drużynom, nie tylko Realowi czy Barcelonie. Jednak na pytanie: Real czy Barça, prawie nikt nie odpowiedział wymijająco i tak właśnie przedstawia się sytuacja w Hiszpanii - można być albo za Realem, albo za Barcą, dopiero dalej są inne kluby.
"Nienawiść" Katalończyków do Królewskich (i vice versa) rozpoczęła się tak naprawdę w 1936 roku, kiedy w Hiszpanii zaczęła się wojna domowa, rozpoczęta i wygrana dzięki wstawiennictwu wojsk Hitlera i Mussoliniego przez generała Franco. W czasie trzyletniej wojny Real stracił w walkach wielu działaczy i piłkarzy, a sam stadion Estadio Santiago Bernabeu został przekształcony w więzienie. Jednak dzięki wstawiennictwu "największego fana" to Real najszybciej podniósł się sportowo po zakończonej wojnie. Franco nie szczędził ogromnych (czyt. państwowych) funduszy na rzecz klubu i to za jego sprawą do klubu przybyły takie gwiazdy jak Alfredo Di Stefano, Ferenc Puskas (najlepszy strzelec XX wieku z 512 golami w 528 meczach), Raymond Kopa i inni. Sprawa Alfredo Di Stefano była największą wojną między Realem a Barceloną do czasu Luisa Figo - oba kluby zapłaciły zaliczkę za tego piłkarza, a spór musiała rozwiązywać FIFA. Alfredo jednak w tamtym okresie celowo zaczął grać poniżej swoich oczekiwać i Barcelona, do której początkowo trafił Argentyńczyk, zrezygnowała z jego usług i trafił on do Realu, z którym 8-krotnie zdobywał Mistrzostwo Hiszpanii, 5-krotnie wygrał Puchar Europy i dwukrotnie został wybrany najlepszym piłkarzem Europy, dla Realu zdobył 216 goli w 282 meczach.
(tablica upamiętniająca Ferenca Puskasa na Estadio Santiago Bernabeu)
Rywalizacja Realu z Barceloną często rozgrywała się poza boiskiem, jak chociażby w półfinale Pucharu Króla w 1943 roku, w którym Los Blancos trafili na Barceloną. W pierwszym meczu na swoim boisku w Madrycie przegrali 0:3, jednak w rewanżu odnieśli najwyższe zwycięstwo w historii, wygrywając na Camp Nou 11:1. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt że przed rozpoczęciem meczu rewanżowego do szatni Katalończyków wszedł dyrektor służb specjalnych i przypomniał zawodnikom, że wielu z nich dopiero co wróciło do Hiszpanii na mocy amnestii ogłoszonej przez generała Franco, która wybaczała ucieczkę. Sprawiedliwości stało się zadość w finale, kiedy Athletic Bilbao pomścił Katalończyków i wygrał 1:0.
Przez cały okres rządów generalicji Katalończycy musieli znosić kompromitujące porażki, ale mogli odgryzać się na arenie międzynarodowej, gdzie wpływy polityki nie sięgały, jednak nie znaczyło to, że gra była czysta. Tak było w sezonie 1960/61, kiedy to w 1/8 Pucharu Europy los połączył Real i Barcę. W Madrycie padł remis 2:2, natomiast w Barcelonie padł wynik 2:1 dla gospodarzy i Real znalazł się za burtą rozgrywek. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w pierwszym meczu angielski sądzie Arthur Ellis podyktował wątpliwy rzut karny dla Barcelony, a w drugim jego rodak Reg Leafe nie uznał aż 4 (!) goli strzelonych przez zawodników Realu na Camp Nou. Barcelona w tamtym sezonie doszła do finału, gdzie przegrała z Benfiką Lizbona 2:3.
Historia samego kraju także odcisnęła swoje piętno na rywalizacji obu ekip. Genrał Franco był zwolennikiem centralizacji kraju i tłumił w zarodku jakiekolwiek próby ogłoszenia Kraju Basków czy Katalonii choćby autonomiami. Przez cały okres rządów generalicji mecze pomiędzy Realem a Barceloną i Ahtletic nabierały nowego znaczenia - wojny między autonomistycznymi dążeniami regionów i zcentralizowanej stolicy. Dopiero po upadku rządów Franco, król Hiszpanii Juan Carlos I (łamiąc przysięgę daną Franco) zdemokratyzował kraj i ogłosił Katalonię i Kraj Basków regionalnymi wspólnotami autonomicznymi, jednak ten podtekst jest obecny do dnia dzisiejszego.
Jednak wracając do czysto sportowych spraw - na przestrzeni lat nie brakowało podobnych, dodających smaczku rywalizacji obu drużyn zdarzeń, jak chociażby ubiegłoroczna porażka Królewskich 2-6 czy końcówka sezonu 2007/08, kiedy to zgodnie ze zwyczajem po zapewnieniu sobie mistrzostwa kraju następny przeciwnik tworzy korytarz ze swoich zawodników i gratuluje mistrzowi - w tamtym sezonie to Real został mistrzem, a Katalończycy musieli gratulować rywalom. Obecnie to Barcelona dzierży tytuł najlepszej drużyny Europy (aczkolwiek patrząc na ubiegłoroczny półfinał z Chelsea znowu przypomina się pomoc międzynarodowych sędziów), jednak tegoroczna rywalizacja Królewskich z Katalończykami zapowiada się ciekawiej niż zwykle, nie tylko jako pojedynek wielkich Ronaldo-Messi, ale także innych gwiazd, którymi naszpikowane są obie ekipy.
Będzie co oglądać!

20 listopada 2009

W cieniu wielkiego sąsiada

Oglądając niedawny pogrom w meczu Austria - Hiszpania, po raz kolejny życzyłem sobie, aby to reprezentacja Polski grała w takim stylu jak wczoraj España. Nieważne jaka ekipa stanęłaby przeciwko Hiszpanii - żadna ekipa na świecie nie byłaby w stanie wygrać z tak grającą drużyną gości. Nie chcę usprawiedliwać Austryjaków ani szukać wymówek, że może gdyby nie czerwona kartka w pierwszej połowie to mecz wyglądałby inaczej - Fabregas, Villa, Xavi, Iniesta, Ramos i spółka grali futbol na najwyższym poziomie i tylko dzięki szczęściu i egoizmowi niektórych graczy (m.in. Silvy w pierwszej połowie oraz uniknięciu dwóch bramek samobójczych) Austria może się cieszyć że skończyło się tylko na 1-5. Z kolei dziwię się Del Bosque, że zostawił na placu gry Fabregasa (Arséne Wegner gdyby oglądał mecz Hiszpanii to pewnie rwałby o niego włosy z głowy, zamiast tego pewnie oglądał jak jego rodak Thierry Henry po raz kolejny rozpoczyna burzliwą dyskusję nad powtórkami telewizyjnymi w trakcie meczu) oraz że zdjął z placu Villę, który prawdopodobnie ustrzeliłby hat-tricha i jeszcze bardziej zbliżyłby się do pozycji najlepszego strzelca w historii Hiszpanii - w wieku 27 lat zaliczył 55 występów i strzelił 35 goli w kadrze (2. miejsce za Raúlem - 102 występy i 44 gole)...
(David Villa świętuje swojego pierwszego gola przeciwko Austrii)
Bilans Hiszpanii 2007-... : 44 mecze, 40 zwycięstw, 3 remisy, 1 porażka, bilans bramek 104-22, i moim zdaniem to nie Christiano Ronaldo, nie Lionel Messi, ale Cesc Fabregas jest obecnie prawdopodobnie najlepszym piłkarzem świata... Szczerze zazdroszczę Hiszpanom.
Ale chciałem pisać o czymś innym - o związkach futbolu z polityką w Hiszpanii. Pierwszym oczywistym przykładem jest Real Madryt i generał Franco i późniejsza wojna z FC Barceloną, ale wiele innych klubów także ma zapisaną w historii niechlubną kartę pozaboiskowej gry. Jednym z takich przykładów jest miasto Valencia i grające tam kluby - Valencia Club de Fútbol i Levante Unión Deportiva. Od lat zwykło się uważać (zgodnie z prawdą), że to klub z Mestalli jest największym i najbardziej załużonym przedstawicielem tego miasta, jednak mało kto wie, że bez wybitnej pomocy polityków, większość z tych sukcesów nigdy nie zostałaby osiągnięta, jak chociażby dwa kolejne finały Pucharu Europy, przegrane z Realem Madryt i Bayernem Monachium. Jednak wracając jeszcze głębiej do historii - rywalizacja Valencii z Levante zaczęła się już od chwili powstania klubu z Mestalli w 1919 roku, 10 lat po powstaniu Levante UD. Od samego początku klub to Nietoperze (przydomek Valencia CF) zaczęły gromadzić więcej kibiców, a przez to także i lepszych graczy i szybko wyprzedził Żaby (przydomek Levante UD) pod względem ważności w regionie, a jej uczestnictwo w rozgrywkach Pucharu Hiszpanii w roku 1923, jako pierwszego klubu w regionie, tylko ten status potwierdziło.

Przełomową datą był właśnie rok 1923 - to wtedy ówczesny prezes Valencia CF, Ramón Leonarte, podpisał dokument, na mocy którego kupiono tereny pod budowę powstałego w styczniu 1923 roku Estadio Mestalla. Kwota zapłacona za gruny w tamtym okresie była astronomiczna - 316.439 peset, jednak co warte podkreślenia ogromna większość środków pochodziła z pożyczek, w większości poręczonych przez miasto. Dziś sytuacja się powtarza - Valencia znajduje się już bliżej końca niż początku budowy nowego stadionu, o którym pisałem w poprzedniej notce. Nou Mestalla także powstaje z pożyczek, które wpędziły klub w ogromne długi, porównywalne z kłopotami Arsenalu po budowie Emirates Stadium.

Ale przenieśmy się na moment na północ Valencii, do Levante. Przez wiele lat klub miał problemy finansowe, ale jakakolwiek pomoc ze strony miasta nie wchodziła w grę, ponieważ to inny klub był "oczkiem w głowie" włodarzy. Aby ratować się przed likwidacją, klub połączył się z innym miastem regionu, Gimnástico, i w 1942 roku otrzymał aktualną formę. Jednak nie można było mówić o żadnej wojnie pomiędzy klubami - aż do roku 1969 obie ekipy grały na powstałej 10 lat wcześniej "starej" Mestalli i dopiero budowa Estadi Ciutat de València (aktualnego stadionu Levante) trwale oddzieliła obydwa kluby. Kto wie, czy gdyby nie inne koleje losu Valencia nie doczekałaby się tandemu godnego Interu i Milanu?

Oba kluby przez następne dekady radziły sobie wg. możliwości. Levante głównie lądowało w środku Segunda División, grając 5-krotnie w najwyższej klasie rozgrywkowej (najwyższe miejsce - 10., notując swoje najwyższe zwycięstwo w Primera División 5-1 z... FC Barceloną, 1964/65). Natomiast gdyby nie spadek w sezonie 1985/86, Valencia znalazłaby się obok Realu Madryt, FC Barcelony i Athletic Bilbao w gronie klubów, które nigdy nie spadły do drugiej ligi. Roczny pobyt w Segunda mobilizująco wpłynął na 4. najlepszą drużynę Hiszpanii w historii i już nigdy więcej nie zaliczyła ona pobytu w niższej klasie rozgrywkowej. I tutaj dochodzimy właśnie do punktu zwrotnego w naszej historii, który na trwałe podzielił Valencię na część Levante UD i część Valencia CF.

Początek lat 80. XX wieku w Hiszpanii to także początek kryzysu, który dotknął całą gospodarkę Hiszpanii, w tym także kluby piłkarskie. Valencia CF zapłaciła degradacją do Segunda División, Levante również znalazło się na krawędzi bankructwa i spadku do Segunda B (trzecia liga). Jednak wtedy zdarzył się przełom - politycy sprawujący władzę nakłonili bogatych sponsorów do pomocy, a ci postanowili wyłożyć miliony peset na pokrycie długów Valencia CF oraz na zakup nowych piłkarzy, którzy mieli przywrócić klub na jego prawowite miejsce w Primera Division. Cel udał się już po roku, jednak mniejszy brat - Levante UD - zostało pozostawione ze swoimi długami i problemami same sobie, co zakończyło się 8-letnią tułaczką tego klubu po boiskach trzeciej ligi, jednym z najgorszych okresów w historii klubu. Podczas gdy Valencia wstępowała na drogę do największych sukcesów klubu w historii (Puchar UEFA, mistrzostwa Hiszpanii), Levante systematycznie odbudowywało się i w końcu osiągnęło swój cel - w sezonie 2004/05 awansowało do Primera División, z której spadło sezon później.

(Valencia CF świętuje zdobycie mistrzostwa Hiszpanii, 2004)

Nie oznacza to jednak, że Levante całkowicie wyszło z problemów. Aktualnie sponsorem głównym klubu jest... Generalitat Valenciana, czyli Urząd Miasta Valencii - nie udało się znaleźć żadnego innego sponsora, a po kolejnym sezonie w Primera w sezonie 2006/07 klub spadł z niej sezon później z jeszcze większymi kłopotami ogranizacyjnymi. Sezon ten musiał się tak zakończyć: w połowie sezonu miało przerażający bilans: 19 meczów, 8 punktów, 9 punktów straty do przedostatniego Deportivo La Coruña, bilans bramkowy 11-35, brak strzelonego gola w przeciągu ubiegłego miesiąca (!), najdłuższa seria zwycięstw - jedno, najdłuższa seria bez porażki - jeden mecz, najdłuższa seria porażek - osiem, najlepszy strzelec Włoch Christian Rigano strzelił na półmetku sezonu cztery bramki, w dodatku trzy z nich w wygranym 3:0 meczu z Almerią, ale inaczej nie mogło to wyglądać, kiedy każdy bez wyjątku uciekał z tonącego okrętu. Polecam lekturę ciekawego artykułu, że nie tylko w Polsce może dochodzić do takich anormalnych sytuacji, ale nawet w ekipie, w której grali tacy piłkarze jak Sávio, Szota Arweładze, Lauren Robert, a wiele lat wcześniej Johan Cruyff. Jeśli dodać to tego ogromne kłopoty finansowe, które zmusiły klub do sprzedaży stadionu miastu w zamian za częściowe umorzenie długów, kształtuje się nam obraz totalnej katastrofy.

W tym samym czasie zupełnie inne nastroje panowały w drugim klubie Valencii. Klub może nie zdobył kolejnego tytułu mistrza Hiszpanii, ale miasto w 2006 roku zgodziło się na plany budowy nowego stadionu, co wywołało prawdziwą aferę. Jak się później okazało, radni zasiadający w komisji decydującej o zgodzie na budowę stadionu (a konkretniej przedstawiciele Partido Popular, rządzącej partii), doskonale wiedzieli, że Valencia CF nie posiada wykupionych wszystkich terenów, na których miał powstać (i powstaje) Nou Mestalla. Na nic zdały się sprzeciwy opozycji, mieszkańców (mało kto chciał zgodzić się na tak ogromny stadion w obrębie miasta) i w cieniu łapówkowego skandalu stadion jest już praktycznie gotowy, a miasto za swoją decyzję musiało zapłacić ogromne odszkodowania właścicielom niewykupionych wcześniej działek, a urzędnicy oczywiście stracili pracę i czekają na wyroki za niegospodarność. Nou Mestalla miała zostać oddana do użytku już we wrześniu tego roku, jednak z powodu kryzysu termin ten odłożono do sierpnia 2010, jednak już teraz częściej mówi się o lutym 2011. Valencia CF boryka się w tym momencie z ogromnymi długami, jednak prezes Valencii, Manuel Llorente, zdecydowanie zaprzecza, że będzie zmuszony sprzedać jakichkolwiek piłkarzy, aby załatać klubową dziurę budżetową, sięgającą kilku setek milionów euro.

A co z Levante? Na tym samym posiedzeniu rady, na którym decydowały się losy Nou Mestalla, miała zostać podjęta również zgoda na budowę nowego stadionu Levante, o który klub zabiegał od lat. Skończyło się na gwarancji, że "w niedługiej przeszłości" taka zgoda zostanie wydana, ale przede wszystkim nie jest jasne czy wszystkie tereny pod nowy stadion są w posiadaniu klubu i dopiero w 2008 roku potwierdzono, że wszystko jest w porządku, mimo iż Valencia CF nie musiała czekać na taką zgodę w ogóle (ponieważ wykrytoby nieprawidłowości). Oczywiście Levante nie otrzymało zgody na budowę stadionu w obrębie miasta i jego budowa zacznie się niedalego obecnego stadionu, na obrzeżach północnej części miasta. Smutna historia faworyzowania jednego klubu kosztem drugiego...

(gracze Levante UD świętują gola - strzelec Pedro León pokazuje koszulkę z napisem "Rozwiążcie to JUŻ!" z motywem kryzysu ekonomicznego klubu, kwiecień 2008)

Jednak w samym mieście i regionie pamięta się o tych wszystkich wydarzeniach z historii. Zapytałem niedawno znajomego, oddanego fana Levante, co sądzi o tym wszystkim i ku mojemu zaskoczeniu pierwsze co powiedział to... dumę, że to jego klub, mimo tylu problemów, potrafił, potrafi i będzie potrafił walczyć. Drugą rzeczą było to poczucie jedności, kiedy zasiada z przyjaciółmi na swoim stałym miejscu na stadionie i wie, że większość zebranych na 25-tysięcznym stadionie ludzi czuje to samo co on.


Na stulecie istnienia Levante UD w tym sezonie spisuje się rewelacyjnie. Aktualnie zajmuje 4. miejsce w Segunda División, z 3 punktami straty do liderującącej Cartageny i, mimo wysprzedania prawie wszystkich najlepszych zawodników (głównie obcokrajowców), ma wyrównaną kadrę, mogącą przy odrobinie szczęścia wywalczyć awans. Buduje się nowy stadion, klub powoli wychodzi na prostą, i tylko brakuje odrobinę pomocy od tych "z góry", aby klub ten zaczął odnosić sukcesy na miarę drugiego miasta Valencii.

17 listopada 2009

El futból español

Jednym z moich postanowień przed przyjazdem do Hiszpanii było poznanie kultury kibicowania i zapoznania się z całą kulturą pilkarską panujacą w Hiszpanii. Swój plan póki co konsekwentnie realizuję i o tym właśnie będzie ta notka.
Po prawej stronie dodałem zakładkę "International games", póki co nie jest ona zbyt okazała, ale mam nadzieję, że pod koniec mojego pobytu lista ta będzie dłuższa. Najczęściej bywam na Mestalli, stadionie Valencia Club de Fútbol, z oczywistych powodów - na sam stadion mam kwadrans spacerkiem, jest to największy klub w regionie i chyba każdy w mojej sytuacji zacząłby kibicować tej właśnie drużynie. Jednak byłem już także na meczu drugoligowego Castellón Club de Fútbol w mieście... Castellón de la Plana, stolicy prowincji Castellón, należącej do wspólnoty autonomicznej Valencia, leżącej ponad godzinę pociągiem na północ od Valencii, w najbliższy weekend wybieram się na mecz innego drugoligowca, Levante Unión Deportiva, którego stadion Estadi d'Ciutat d'Valencia znajduje się 20 minut spacerem od mojego domu, albo do Villareal, położonego tuż pod Castellónem innego pierwszoligowca, słynnego ze swojego stadionu El Madrigal. Dlaczego nie ma mecz Valencii? Ponieważ Levante i Valencia nigdy nie grają w swoim mieście jednego dnia - identycznie jak w Madrycie, Barcelonie czy w jakimkolwiek innym mieście, gdzie rywalizują dwie drużyny. Szczęściem dla mojego portfela jest fakt, że Levante i Villareal zawsze grają tego samego dnia, dlatego też nie mogę choćby dzień po dniu obejrzeć dwóch meczy, tylko muszę cierpliwie czekać na kolejną kolejkę, aby obejrzeć następne spotkanie.
Właśnie, może pora przejść do kwestii cen. Ostatni mecz obejrzałem za darmo (a nawet zarobiłem, gdyż miałem trzy zaproszenia i dwa z nich sprzedałem po dobrej cenie :-) ), jednakże cały czas staram się zdobyć akredytacje jako dziennikarz na każde kolejne spotkanie - pracowałem już jako el periodista w minione wakacje, bardzo chciałbym to kontynuuować jako korespondent z Hiszpanii. Ale wracając do tematu. Bilety na mecz przecwko pierwszoligowcowi (czyt. Sevilli czy Villareal) kosztują od 20€ do 55€. Jeśli zdarza się mecz z rywalem ze strefy pucharowej (np. Atlético Madrid, Villareal, Sevilla), cena wzrasta nieznacznie, ~5/10€, jednak dwa razy do roku zdarza się tak, że ceny rosną kosmicznie - kiedy zbliża się mecz z Barceloną czy Realem Madryt. Najtańsze wejściówki kosztują wtedy od 65€ do 125€ i żeby je dostać trzeba stać kilka godzin w kolejce do kas. Co ciekawe - na każdym innym meczu na jakim byłem nie było pełnych trybun, zapełniają się całkowicie tylko na te dwa mecze w sezonie. Swoją drogą patrząc wstecz - uważam że obejrzałem o wiele lepszy mecz za 10€, kiedy rywalem Valencii był trzecioligowe Alcoyano (2:2 i trzymający do ostatnich sekund mecz w Pucharze Króla), niż 0:0 z Barceloną... Ciekawostka - bilety na Camp Nou na mecz z Realem kosztują od 75€ do 225€, przeciwko Interowi - od 52€ do 138€, a na "zwyczajny" mecz przeciwko derbowemu rywalowi Españolowi - od 41€ do 124€.
Ale wracając do cen biletów. Zaskoczyło mnie to, że w Hiszpanii wszystkie spotkania pucharowe są... tańsze niż bilety ligowe. Na mecze w Europa League bilety kosztują od 15€ do 35€ - wynika to z tego, że Hiszpanie uważają (i słusznie), że to w ich kraju gra się najlepszą piłkę w Europie i nie ma takiego rywala, który byłby wart większych pieniędzy... Dla porównania - na meczu z Atlético stadion był prawie pełen, na meczu z Genuą czy Slavią Praga - nie był zapełniony choćby w połowie.
Właśnie, stadion. Do tej pory odwiedziłem Mestallę, Estadio Santiago Bernabeu oraz kilka mniejszych stadionów, aczkolwiek określenie "mniejszych" chyba nie za bardzo tutaj pasuje - przykładowo stadion Castellónu. Ostatnia drużyna Segunda División, ostatni raz w Primera División grała w latach 30-tych XX, a może pochwalić się zadaszonym stadionem na 16.000 miejsc. Mało? Po pierwsze, więcej naprawdę nie potrzeba aby zapewnić doskonały doping, po drugie - ostatni zespół w polskiej I lidze, Motor Lublin, może pochwalić się stadionem na 13.000 miejsc, z czego 10.000 to miejsca... stojące, o zadaszeniu lepiej nie mówmy. Podobnie jest w całej Hiszpanii - stadiony są stosunkowo nowe, mają pojemność kilkanaście tysięcy, zazwyczaj należą do miasta, które oddaje je do użytku drużynom za symboliczną cenę. Valencia CF jest właśnie w trakcie budowania nowego stadionu, Nou Mestalla, który będzie miał pojemność 75.000 i tym stanie się ex aequo drugim co do wielkości stadionem w Hiszpanii, ustępując tylko Camp Nou z 98.000 miejsc i równając się z Estadio Santiago Bernabeu.
Nou Mestalla
A co się stanie z obecną Mestallą? Najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby przekazać ją Levante, ale primo, rywal zza miedzy nie chciałby grać na dawnym stadionie odwiecznego rywala, segundo, kibice Valencii rzadko kiedy mogą zapełnić Mestallę, to nie można przypuszczać żeby kibice Levante mogliby zapełnić większą część stadionu, tercero, Levante także rozbudowywuje swój stadion i wątpliwe, aby chciało grać na 50-letniej staruszce. Do przemyślenia - czy w Polsce stadion taki jak Mestalla, o pojemności 55.000 miejsc, zostałby prawdopodobnie zamknięty i uznany za zbyt stary aby rozgrywać na nim mecze? Ostatni raz reprezentacja Hiszpanii gościła na nim w czerwcu 2005 roku - na przestrzeni dwóch dni rozegrano dwa mecze eliminacyjne do MŚ w Niemczech, z Litwą (1:0) i Bośnią i Herzegowiną (1:1) i było to oficjalne pożegnanie Mestalli z kadrą. Co ciekawe - ostatniego gola dla kadry na Mestalli strzelił Machena, obecny zawodnik Valencii.
"stara" Mestalla

Skończmy z cenami i stadionami i przejdźmy do tego, od czego chciałem zacząć - o kulturze kibicowania. Różni się ona ogromnie od tego, co widziałem w Anglii, Stanach czy Polsce. Napisałem, że w Hiszpanii gra się najlepszą piłkę, jednak o kibicach nie można tego powiedzieć. Dla przykładu, na Wyspach doping dla zespołu trwa nieprzerwanie cały mecz, najlepszym tego przykładem byli dla mnie fani Glasgow Rangers podczas Emirates Cup podczas okresu przygotowawczego. Mimo iż po 15 minutach ich zespół przegrywał z Arsenalem 0-2 (ach ten Wilshere...), to aż do ostatniego gwizdka kibicowali tak, jakby to ich zespół wygrywał i grał rewelacyjną piłkę (a nie grał). W Hiszpanii jest zgoła inaczej. Za doping odpowiedzialne są małe grupki kibiców, których sektory znajdują się zazwyczaj w rogach boiska (Valencia) czy też za jedną z bramek (Castellón). Ciężko to nawet nazwać tak naprawdę dopingiem, ponieważ są oni głośni tylko sporadycznie, czasem próbują poderwać stadion do wspólnego klaskania, ale naprawdę rzadko kiedy to się udaje. Na mecze przychodzą całe rodziny, łącznie z małymi dziećmi, którym wpaja się miłość do "tego jednego" klubu. Nie ma przemocy, ale co ciekawe, nie ma także prawdziwej ochrony. Na meczu z Atlético siedziałem dosłownie dwa rzędy pod kibicami przyjezdnych, od których dzieliła mnie tylko... metrowa barierka. Żadnych ochroniarzy, policji, barier, podobnie rzecz się ma przy wejściu na stadion - tak naprawdę kontrole są sporadyczne, raz udało mi się wnieść bez problemu 1,5-litrową butelkę wody - w innym kraju rzecz nie do pomyślenia.
Najbardziej hiszpańską rzeczą, jaką zaobserwowałem była przede wszystkim pora o której rozgrywa się mecze - zazwyczaj jest to 22:00, tylko niektóre mecze są rozgrywane wcześniej (transmitowane w telewizji), nie widziałem jeszcze choćby jednego meczu, który zakończył się przed zapadnięciem zmroku. Inną sprawą jest zwyczaj jedzenia podczas meczu lub w przerwie. Najczęściej kibice przynoszą opakowania ziaren słonecznika (pipas de girasol) czy orzeszków ziemnych - póki co moje opakowanie jadłem przez trzy mecze i jeszcze go nie skończyłem :-) Inną typową comidą jest oczywiście kanapka typu bagietka (barra de pan) - ogromna ilość ludzi przychodzi na mecz zaopatrzona własnie w ten posiłek, spożywany w czasie przerwy.
Genialną dla mnie sprawą jest transmitowanie wszystkich rozgrywek (La Liga, Champions League, Europa League, Copa del Rey i reprezentacja) przez publiczne stacje. Co niedzielę w TVE o 22:55 zaczyna się Estudio Estadio, odpowiednik Match of the Day w BBC, podsumowywujący minioną kolejkę La Ligi, ale także Premiership czy pokazujący skrót meczu najbliższego rywala Barcelony i Realu w Lidze Mistrzów. Tym dwóm drużynom poświęca się oczywiście najwięcej miejsca, w miniony weekend mogłem nawet w publicznej telewizji obejrzeć pojedynek Barcelona - Cultural Leonesa, innego trzecioligowca. Najczęściej można oczywiście obejrzeć mecze Liverpoolu i Arsenalu, a jeśli Torres lub Fabregas strzelą gola - prawdopodobieństwo jest stuprocentowe, jednak zdarzają się też transmisje "normalnych" meczy, jak np. ostatnio Tottenham - Sunderland. Podobnie jest z Canal Nou, regionalnej telewizji walenciańskiej - programy nadawane są tylko w valenciano, języku wspólnoty autonomicznej Valencia, która transmituje także każdy mecz Valencii (najczęściej), Levante i Villareal (retransmisje).
Podsumowywując, Hiszpanie naprawdę żyją piłką i ciężko tego nie zauważyć. W następnym poście postaram się opisać stosunki panujące między klubami w Hiszpanii - kto kogo lubi, kto kogo nie i dlaczego, mam nadzieję że będzie warto trochę poczekać... ¡Hasta luego!
P.S. Przepraszam, że nie wrzuciłem żadnych swoich zdjęć ale mój laptop wrócił tymczasowo do Polski, mam nadzieję że wkrótce go odzyskam i wtedy załaduję zdjęcia.

29 października 2009

Valencia vol. 3.

Długą przerwę miałem (i niestety mieć zapewne będę) w pisaniu na blogu, jednak nie jest to moja wina - z powodu awarii laptop nie nadaje się do jakiegokolwiek pisania (nie mam pojęcia co się stało, prawdopodobnie puścił któryś lit (?) i klawisz "s" działa momentami jakby był ciągle wciśnięty - sssssssssssssssssss - i nawet wpisanie hasła logowania jest problemem, a co dopiero tej notki) i w sobotę wraca do Polski do serwisu, z tego też powodu nie mogłem napisać żadnej dłuższej notki, a nazbierało się zdarzeń po drodze niemało. Począwszy od moich urodzin na plaży, przez kilkudniowy wypad do Madrytu a kończąc na dniu dzisiejszym, kiedy to mając już prawie listopad za oknem panuje temperatura 30°C i człowiek zaczyna rozumieć co to znaczy umierać z gorąca. Ale, ponieważ nie wiem kiedy laptopa odzyskam zapewne będę musiał wstrzymać się z jakimkolwiek pisaniem na ten czas, chyba że zdecyduję się poświęcić sporo mojego czasu i spróbować powalczyć z hiszpańską klawiaturą i napisać notkę na uczelni... Zobaczymy ;-) Swoją drogą jedna ciekawostka - przed oddaniem do serwisu wyczyściłem całkowicie dysk twardy, ale zamiast pełnego wolnego dysku (120GB) mam zajęte blisko 30GB... wszystko można na Vistę zrzucić?
Jeszcze tylko kilka fotek Valencii nocą i...
¡Hasta la vista! ;-)

27 września 2009

Valencia, vol. 2

Na sam początek kilka słów wyjaśnienia odnośnie poprzedniej notki. Pierwsze dwa tygodnie pobytu w Hiszpanii spędziłem na intensywnym kursie języka hiszpańskiego i to właśnie nauka języka hiszpańskiego była głównym motywem tamtych dwóch tygodni. Kurs zakończył się dla mnie wyśmienicie - najwyższy wynik w mojej grupie! Aczkolwiek muszę przyznać, że po cichu liczyłem na taki wynik ;-)
Kurs w Gandii już za mną. Co jeszcze mogę o nim opowiedzieć, zanim przejdę do pobytu w samej Valencii? Turniej piłki siatkowej na plaży - ja niestety lekko się rozchorowałem (podobnie jak połowa uczestników kursu), zatem byłem bardziej paparazzim, niż graczem.
(Los Campeones)
Dalej - kolejna lekcja gotowania, a podczas niej potrawy naprawdę nie z tej ziemi, i oczywiście wszystko to owoce morza. Najpierw Pulpo a Feira - czyli po polsku ośmiornica, co ciekawe, aby była najbardziej świeża należy zacząć przyrządzać ją dwie doby przed podaniem.
(przed)(po)
Dalej Suc de rap - ciężko mi nawet opisać co to jest. Potrawa na bazie zupy rybnej, z kawałkami ryby, którą nie chciałbym zobaczyć pływającą obok mnie w morzu, oraz ziemniaków, krewetek i langust.
(oto ta rybka)(po)
Na deser - tellinas, malutkie małże, których kilkukilogramowy box kosztuje 300€. Prawdopodobnie nigdy więcej nie będę miał szansy aby skosztować tak wspaniale przygotowanych wspaniałych potrawy, dlatego jestem niesamowicie szczęśliwy że zdecydowałem się wziąć udział w tych lekcjach gotowania. Ostatnią niestety postanowiłem odpuścić, aby lepiej przygotować się do egzaminu kończącego kurs.
W czwartek wieczorem, już po napisaniu egzaminu kończącego kurs, pojechałem razem z moimi współlokatorami do Sueki - miejscowości w połowie drogi między Valencią a Gandią - na 20. międzynarodowy festiwal mimów. Przeżycie niesamowite, pierwszy kontakt ze sztuką hiszpańską. Tak po prawdzie określenie "festiwal mimów" odnosi się bardziej do sztuki teatralnej z mniejszą ilością słów niż do tego, co przychodzi nam na myśl jako pierwsze określenie mima. Akrobacje na linie zawieszonej pod sufitem, taniec, powietrzne akrobacje przy użyciu trampoliny oraz oczywiście częściowo sama sztuka teatralna - jak widać, pod pojęciem "mim" może się kryć naprawdę sporo.Kurs zakończyło oficjalnie Goodbye Party, zorganizowane przez organizatorów kursu. Idea była prosta - każdy uczestnik kursu przynosi ze sobą dowolną potrawę, tradycyjną dla swojego kraju. Ja z Jędrkiem byliśmy uzbrojeni w barszcz czerwony, nasi współlokatorzy Australijczycy w krewetki w panierce (nie wnikam na ile jest to tradycyjna potrawa Aussie). Impreza odbyła się na terenie politechniki i przyznam szczerze, pierwszy raz widziałem, aby organizatorzy i prowadzący zajęcia stawili się tak licznie i bawili się równie dobrze, co uczestnicy.
Dzień później wróciliśmy już do Valencii. Temperatura oczywiście oscylująca w granicach 30 stopni, na niebie żadnej chmurki. W tym fragmencie nie będzie już zdjęć, bo po prostu ich nie robiłem jeszcze, dopiero w przyszły weekend planuje większy trip po mieście z aparatem. Odnośnie samej uczelni i zajęć - przytłoczył mnie lekko ogrom tej uczelni. Wszystko znajduje się na jednym kampusie, wzdłuż którego idzie się pieszo z jednego końca do drugiego około pół godziny, co jest równe czterem przystankom tramwajowym po drodze. Na kampusie znajduje się kilka różnych wydziałów (w tym tutejsza ASP, która podlega pod Universidad Politecnica de Valencia (UPV), laboratoria, baza sportowa jakiej nie powstydziłby się niejeden polski klub, pływalnia, korty tenisowe, parkingi... a kolejne budynki są w trakcie budowy. Wychodzi się którymkolwiek z południowych wyjść i po drugiej stronie ulicy znajduje się kampus Universitat de Valencia (UV). Nie jest on tak dobrze zorganizowany, ale stylowo nie odstaje od ogromu UPV. Odnośnie zajęć - już od pierwszych zajęć dało się odczuć, że zagraniczni studenci będą traktowani częściowo po macoszemu, i tak jest na większości zajęć. Jeden wykładowca prowadzi dwa przedmioty, i choć teoretycznie nie są do siebie mocno zbliżone (Organizational Behaviour i Introduction to High Tech Marketing), to prawdopodobnie będą o tym samym. Nie wiem jak to wygląda od strony hiszpańskich studentów, ale muszę przyznać, że może na łódzkiej politechnice poziom zajęć nie jest o wiele wyższy, to jednak wymagania stawiane polskim studentom są większe. Plan zajęć mam dziurawy jak ser szwajcarski, ale nie zapobiegło to oczywiście temu, że dwa przedmioty nakładają się na siebie, będę musiał jeszcze wymyślić jak będzie to można ogarnąć. Oczywiście bałagan związany z erasmusami jest tutaj ogromny - w przypadku przedmiotu Operation Research jest prawdopodobne, że trafię do grupy hiszpańskiej zamiast angielskiej. Dlaczego dla mnie to takie ważne? Ponieważ jest to prawdopodobnie najtrudniejszy przedmiot w tym semestrze, z laborkami, związany z programowaniem etc. i sądzę że nawet po angielsku nie byłoby łatwo. A dlaczego nie mogę się zapisać do grupy anglojęzycznej? Ponieważ decyduje kolejność zapisów, i Hiszpanie otrzymali loginy do zapisywania się na zajęcia już w lipcu, podczas gdy obcokrajowcy przyjechali dopiero we wrześniu i grupa anglojęzyczna była już prawie zapełniona Hiszpanami chcącymi studiować po angielsku. Doceniam ambicje, ale co mają zrobić erasmusi, których język hiszpański jest na poziomie zerowym? Cieszę się że przynajmniej mnie taki problem nie dotyczy i najwyżej będę musiał włożyć więcej pracy w ten przedmiot.
Z dodatkowych aktywności - zapisałem się na próbne gry do regularnej drużyny piłkarskiej UPV. W poprzednim tygodniu była jedna, jutro czeka mnie kolejna i jeśli dobrze się spiszę, to jest szansa że będę grał w akademickiej lidze piłkarskiej. Szans dużych pewnie na to nie ma (ciężko jest się wykazać, kiedy gra się w obronie - pozycji, której nigdy nie preferowałem oraz kiedy gra się z Hiszpanami - jakby nie było, narodem aktualnych mistrzów Europy), ale sama przyjemność gry mi wystarcza. Dodatkowo, co sobotę gram w piłkę z Hiszpanami na kampusie Universitat de Valencia - dostałem zaproszenie od Hiszpana, który znalazł mnie na facebooku, i tak się zaczęło. Kontynuując wątek piłkarski - wiadomo, że w Valencii znajdują się dwie drużyny piłkarskie - Valencia Club de Futbol oraz Levante Union Deportiva. Pierwsza co roku wymieniana jest w gronie faworytów do zajęcia czołowych pozycji w Primera Division i zajmuje 4. miejsce w klasyfikacji najlepszych zespołów z Hiszpanii w historii, druga błąka się w Segunda Division. Opisywałem tutaj już swoje piłkarskie wakacje, teraz kontynuuje tę piłkarską pasję chodzenia na mecze, którą zaraził mnie Brat i wczoraj wybrałem się na swój pierwszy mecz na Estadio Mestalla - Valencia podejmowała Atletico Madrid, inną równie naszpikowaną gwiazdami drużynę, którą miałem już szansę oglądać w te wakacje podczas Emirates Cup w Londynie. Wrażenia z meczu - bilet kupiłem bez żadnych problemów w kasie klubu pół godziny przed meczem. Miejsce także wyjątkowe, bo pięć rzędów pod sektorem kibiców gości.Dzięki temu poznałem wszystkie przyśpiewki fanów Atletico, począwszy od "Hasta la muerte, Atletico, hasta la muerte" a skończywszy na "Puta Valencia". Aż żałowałem że mój hiszpański nie jest na tyle dobry, że mógłbym zrozumieć wszystko co śpiewali kibice gości. Stadion - widać po nim, że został oddany do użytku w 1959 roku, dwa lata po tym, jak rzeka Turia zalała większą część miasta i trzeba było na miejscu starego, zalanego stadionu wybudować nowy. Jednak mimo tego, jak na polskie standardy stadion ten jest ogromny a jego największą charakterystyką jest to, że trybuny są strasznie strome, ale dzięki temu nawet kiedy jest się na samym szczycie stadionu, widać doskonale co dzieje się na boisku. Nowy stadion Valencii, Nou Mestalla, na 75.000 miejsc miał zostać oddany do użytku we wrześniu tego roku (czyli już od początku tego sezonu), ale z powodu kłopotów finansowych bardziej prawdopodobnym terminem jest sierpień 2010, czyli sezon później. Mnie osobiście to bardzo odpowiada, bo obecnie na Mestallę mam 10 minut spacerkiem. Podróż na Nou Mestalla zajmie mi 20 minut - metrem.Ale odnośnie samego meczu - w porównaniu z angielską piłką, hiszpańska jest o wiele bardziej przyjazna dla kibica. Taktyka nie jest tutaj najważniejsza, akcje są porywające, co chwila ciągnie atak za atakiem i aż chce się bić brawo po kolejnych akcjach. Atmosfera na trybunach jest o wiele lepsza w Anglii, gdzie każdy emocjonuje się grą, krzyczy, dopinguje, w Hiszpanii ludzie są bardziej stonowani w swoim zachowaniu (nie licząc kibiców gości - wiadomo, że na wyjazdy jeżdżą tylko najzagorzalsi kibice). Najprostsza różnica pomiędzy dwiema najlepszymi ligami w Europie - lidze angielskiej najważniejsze jest nie stracić gola, w lidze hiszpańskiej - strzelić o jednego więcej niż przeciwnik. Mecz był fascynujący, padło sporo goli (2:2 po golu dla Atletico w 93'), na boisku oglądałem jednych z najlepszych piłkarzy w Europie. Pierwszy mecz na Estadio Mestalla i na pewno nie ostatni.Następny mecz - prawdopodobnie Barcelona i nie mogę przegapić tego widowiska. I jeszcze tylko ostatnia rzecz dotycząca kibicowania w Hiszpanii - po ulicy można chodzić w koszulce dowolnej drużyny i nie musisz się bać, że cokolwiek Ci się stanie, nawet na stadionie widziałem ludzi w koszulkach Barcelony. Na stadionie podobnie - pomimo iż siedziałem pięć rzędów pod kibicami Atletico i pomiędzy mną a nimi nie było żadnej policji czy ochrony, to po prostu wiedziałem, że nic mi się stać nie może. Na mecze chodzą dosłownie całe rodziny, z małymi dziećmi. Nie ma tak surowych restrykcji jak w Anglii - można wnieść dowolne picie, jedzenie, flagi (swoją drogą widziałem jedną flagę Polski w sektorze Ultras Valencia), nie ma z tym żadnego problemu. Na sam koniec jeszcze tylko jedna rzecz, typowa dla Hiszpanii - godzina rozpoczęcia meczu. Wczoraj była to 22:00 i stadion był pełen. Za dwa tygodnie, kiedy Valencia podejmie Barcelonę, pierwszy gwizdek zagwiżdże o północy... Dla mnie jest to (jeszcze) nie do pomyślenia, dla Hiszpanów jest to jak najbardziej normalne.
¡Hasta pronto!

13 września 2009

Pierwszy raz z hiszpańskiego raju

Dziwne uczucie. Pierwsza notka z Hiszpanii...(wszystkie fotki mojego autorstwa, chyba że zaznaczono inaczej ;-) )
Właściwie to nie mam pojęcia od czego zacząć i o czym pisać. Czy o tym, że jest tu jak w raju (bo jest)? Czy też może o tym, że czas spędzam w towarzystwie innych erasmusów na uniwersytecie, na plaży, w różnych lokalach? Sam nie wiem, więc może od początku.
Lot. Wrocław -> Frankfurt, cztery godziny czekania i oto jesteśmy w samolocie do Valencii. Lot przebiegł bez żadnych problemów, za wyjątkiem taszczenia kilogramów rzeczy na sobie, aby przejść przez te żałosne limity bagażowe w Ryanairze.
Lądowanie w Valencii, wyjście z samolotu i podmuch gorąca. Można było pomyśleć, że to podmuch z turbiny silnika. Nie, to po prostu ciepło tego miejsca...
Szybki telefon do właścicielki mieszkania i metrem dojazd do mieszkania. Swoją drogą, lokalizacja naprawdę świetna - tuż obok jednej z największych stacji metra w Valencii, przystanek metra do Politechniki, 5-10 minut aby dojść na plażę (zależnie od temperatury, a co za tym idzie desperacji aby w końcu wejść do morza). Te trzy linie metra łączą tę lokalizację z dworcem kolejowym/autobusowym, lotniskiem i plażą właśnie. Marzenie. Widok z mieszkania - godny pozazdroszczenia, samo mieszkanie urządzone bardzo fajnie, początkowo myślałem że poza czajnikiem niczego nie brakuje, ale zrozumiałem że przy temperaturze przekraczającej 30 stopni C jednak niczego nie brakuje ;-)
W Valencii byliśmy zaledwie kilka godzin, bo trzeba było jak najszybciej dostać się do Gandii, miejscowości położonej 60km na południe od Valencii, gdzie odbywa się kurs hiszpańskiego przed rozpoczęciem roku akademickiego. Trafiliśmy do pokoju z dwoma Australijczykami - Alexem i Christianem - i muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie mieszkałem z tak zajebistymi gośćmi. Pasamos el tiempo muy bien! Niesamowici goście, a ta znajomość może być bardzo przydatna w przyszłości, kiedy będę chciał odbyć kolejną po Hawajach podróż życia, do Australii właśnie :-)
(z Christianem, fot. C. Clements)(współlokatorzy - fot. C. Clements)

Zajęcia są od poniedziałku do piątku, ale chyba nie ma sensu o nich pisać, lepiej skupię się na tym, co dzieje się dookoła. Codziennie chodzę na plażę, prawie codziennie gram w siatkę, nie było także choćby jednego dnia bez choćby małej fiesty - zwłaszcza ta wczorajsza robiła największe wrażenie - począwszy od beforeparty w naszym apartamencie...
(fot. C. Clements)
...przez pobyt w Tiki Barze, dotarliśmy o 4 do Coco Loco - niesamowity lokal, niesamowita fiesta! Całość zakończyłem powrotem o 7, wracając brzegiem morza oraz kąpiąc się w niesamowicie ciepłej nocą wodzie. Na samym kursie jest nie wiem, około 200 osób, rozsianych po różnych hotelach, z różnych krajów - USA, cała Skandynawia, Niemcy (większość), Francja, Australia, Grecja, Polska, Szwajcaria, Czechy, Chiny, Korea...
Z dodatkowych atrakcji - zapisałem się na lekcje gotowania po hiszpańsku, pierwsza z nich była niesamowita - najpierw clochinas...
...czyli ostrygi, prawdziwa rozkosz dla podniebienia, dalej chopitos......małe ośmiorniczki w panierce i na końcu paella valenciana......chyba najsłynniejsza potrawa z regionu Valencii. Do tego całą lekcję wspierał Fernando, prezydent Erasmus Student Network (ESN) Valencia, więc lekcja skończyła się degustacją oraz piciem sangrii (od której zaczynam się uzależniać), cervezy i białego megasłodkiego wina... A w przyszłym tygodniu kolejne dwie lekcje, i to zupełnie za darmo :-)


Odnośnie polskich akcentów - Polaków jest tu niemało, większość z nich zostaje studiować w filii UPV tutaj, w Gandii, ale także pewna część wraca z nami do Valencii. Szczerze powiedziawszy, rzadko kiedy mam czas zajrzeć do internetu głębiej niż facebook, a tym bardziej dowiedzieć się co w Polsce się dzieje. Śledzę tylko na bieżąco wyniki sportowe - śledziłem na bieżąco mecze siatkarzy, czytałem relacje koszykarzy, ale częściej idzie się do tapas baru i ogląda ligę hiszpańską albo reprezentację (Hiszpanii, oczywiście), tak jak to się działo dwukrotnie w ubiegłym tygodniu.
(Escuela Politécnica Superior de Gandia)

Zamiast siedzieć bezsensownie w sieci, kilka godzin dziennie spędzam także ucząc hiszpańskiego moich współlokatorów - naprawdę zaczynam uwielbiać tych gości z Australii, gdybym miał dwa wolne miejsca w mieszkaniu już dawno mieliby mieszkanie, ale jeszcze ich namawiam, może dadzą się skusić na pokój z łóżkiem piętrowym ;-) Ale jednocześnie muszę napisać ogłoszenie, że poszukuję jednej osoby do mieszkania, bo w moim czteropokojowym mieszkaniu właśnie ten jeden pokój z piętrowym łóżkiem ciągle czeka na lokatora.

(z Alexem i Christianem)(wycieczka po okolicznych wzgórzach, fot C. Clements)
Póki co nie myślę o początku roku akademickiego (to już za tydzień, przeraża mnie myśl, że czasem trzeba będzie przerwać tę fiestę i raz na jakiś czas usiąść do książek :-) Póki co tyle, zapraszam do galerii, póki co na facebooku, niedługo wrzucę więcej na picasę ;-)

4 września 2009

Nie wiemy co robimy

Postanowiłem tą notką zakończyć oficjalnie futbolową część kończących się powoli wakacji, żegnając się oczywiście w futbolowy sposób oraz wracając poniekąd do korzeni tego bloga, czyli pisząc recenzję. Nie będzie to jednak zwykła recenzja, ale recenzja książki, którą każdy fan piłki nożnej powinien mieć w swojej bibliotece, nawet więcej - powinien kazać przeczytać ją każdej anty-futbolowej osobie w swoim otoczeniu, aby mogła ona w pełni zrozumieć dlaczego my, fani tej dyscypliny z okazji każdego meczu naszej drużyny udajemy się na stadion/oglądamy mecz w telewizji, przeżywamy gorycz porażki i słodycz zwycięstwa, dlaczego to właśnie ten skórzany worek napełniony powietrzem i ci ludzie kopiący go są dla nas tak ważni.
Książka ta to "We Don't Know What We Are Doing. Adventures with the extraordinary fans of an ordinary team", napisana przez Adriana Chilesa. Fanom brytyjskiego futbolu postaci tej nie trzeba przedstawiać, jednak dla laików tematu wyjaśnię kim jest ów jegomość. Od lat prowadzi najpopularniejszy w Wielkiej Brytanii program podsumowujący angielskie rozgrywki ligowe, "Match of the Day 2" (MotD 1 to sobotnia wersja). Anglik z niecodziennej rodziny - ojciec był Żydem, matka Chorwatką - żonaty, dwie córki, ukończył studia dziennikarskie w Cardiff, od 1993 współpracujący z BBC, początkowo prowadzący swoje autorskie programy. Jednak to, co nas w tym wszystkim najbardziej interesuje, to jego futbolowa pasja i przywiązanie do West Bromwich Albion, klubu piłkarskiego grającego obecnie w Championship, odpowiedniku naszej I ligi. Dlaczego najważniejsze? Bo właśnie o jego pasji i przywiązaniu do tej drużyny jest ta książka, jednak WBA można w tym przypadku wymienić na dowolną inną drużynę, czy to angielską, francuską, hiszpańską, polską, europejską, południowoamerykańską czy jakąkolwiek inną - książka traktuje o prawdziwej miłości i całkowitemu oddaniu dla klubu. Nie tylko autora, ale także konkretnych kibicach swojej ukochanej drużyny, na których głównie skupia się on w swojej książce. Kilka z tych historii chciałbym tu przytoczyć, ale to będzie tylko urywek z historii zawartej w książce. Opisuje ona jeden sezon WBA - sezon, po którym klub ten spadł z Premiership do niższej klasy rozgrywkowej. Gra samego klubu stanowi jednak tło dla najważniejszej części tej książki - historii kibiców tego klubu. Mecz po meczu przedstawiane są kolejne postacie oraz przestawiany punkt widza kibica, ba, Fana przez duże 'F'. Notka ta będzie, długa, pełna fragmentów tej książki, ale mam nadzieję że będzie ciekawą lekturą. Fragmenty książki w oryginalnym języku, ponieważ uważam że podczas tłumaczenia traci się pewien procent tego, co konkretnie autor miał na myśli.Zacznę od przedstawienia kilku sylwetek kibiców. Są to postacie prawdziwe, ich osiągnięcia również - można powiedzieć że każdy z nich oddał większą część swojego życia swojemu ukochanemu klubowi. Oto kilka przykładów:
1)
"The man eating the cake is called Dave Taylor. I ask if he misses many games.
'No.'
'Well, when was the last one you missed?'
'Don't know. Must be twenty years at least.' (...)
'You haven't missed a game, home or away, for twenty years?'
'No', he replies evenly.
"
2)
"Back in West Bromwich my car is parked the other side of the ground from where the coaches empty us out. I walk there with a neat, slightly built middle-aged woman who was sitting just across the aisle from me on the coach. (...) Now, as we find ourselves walking in step, I ask her name - it's Yvonne - and if she misses many games. 'Not really,' she says, 'but I can't go to Chelsea because I'm working. (...) Mind you, I've only missed four home games in forty years. Not bad for a female, is it?'
I can barely find words to express my admiration for her. 'People sometimes say I'm mad,' says Yvonne, 'but what do they get excited about? Shopping?
"
3)
"I get talking to Mike Thomas, whose collection of Baggies [potocznie / pieszczotliwie o WBA] memorabilia is generally thought to be unmatched. He goes to most reserve and youth team games.
'What about the first team?' I ask.
'I've missed three in twenty-nine years,' he says. 'One when I had a heart attack, then when I had the angiogram after that heart attack and the third time was when I thought I was having another heart attack.
"
4)
"I found myself telling about an accountant I recently met at a conference. (...) 'I feel a bit guilty when I meet a West Brom fan,' he said, 'because I used to go, but I stopped. I was one of a long line of Albion [przydomek WBA] fans, but my son turned into a Man Utd fan.' And this is that really made my jaw drop: 'And I wasn't going to try to stop him being a Man Utd fan. I didn't want him to be a Albion fan. I didn't want him to grow up with a loser's mentality.'"
5)
"We go 2-0 up but just before half-time Bradford pull one back, a significant event for another fan close by, Elena Sergi. She's twenty, a law and history student at Keele University, and has a season ticket with her dad. She has not seen us concede a goal in ten years. This is because any time the ball comes anywhere near our penalty area she buries her face in her dad's coat. But tonight, disaster strikes: 'I went to get a hot chocolate and as I came out in sight of the pitch I just saw the ball go into the net. I was holding hot drinks so I couldn't cover my eyes. I just stood there holding these hot chocolates.'"
6)
"I am late to pick up Vic Stirrup from his home in Smethwick. (...) I don't want to be late because Vic has only missed five matches, home or away, since serving as an anti-aircraft machine-gunner in the Second World War. I really don't want to be responsible for him missing his sixth."
7)
"[Odwiedzając chłopca leczonego chemioterapią, kibica WBA] I ask him what he was really more worried about when he came in on that Thursday to be told that he had cancer. Surely it was health rather than the possibility of not being able to get to Man City?
'Man City,' he says firmly.

'Honestly?'
'Yeah. That was the big thing."
8)
[Mecz rezerw, WBA - Wigan Athletic] "Just outside the players' entrance, I'm recognised by a forty-something man with a gentle kind of northern accent. We shake hands. His name is Pete Moran. Surely, not a Wigan Athletic reserves fan?
'Stoke [City],' he says, as if by the way of explanation.
'So what are you doing here?'
'Just fancied watching a game and I saw this was on.'
'Do you get to many?'
'I did two on Saturday, two non-league games. There were no others because of the international. This is my fifty-third of the season.'
'Fifty-three?' I echo in wonder. It's the tenth of October [8. kolejka]. (...)
'My record for one season is 263. Sad, aren't I?"
9)
"My phone buzzes with a text. It's from Sandra. 'Fanfuckingtastic.' I'd forgotten about Sandra. She wasn't here today [watching the game]. Selfishly, her husband has taken her to Prague for the wekend. It's the first game she has missed since she can remember. I call her to hear that, happily, they found a sports bar but, unhappily, though it had Sky Sports on, there was no sound, because a load of Germans wanted the sound up on a Bundesliga game. 'So every time it went live on the Hawthorns [stadion WBA], we couldn't hear what they were saying."
10)
"The pressure on me [of Christmas] starts early. I an offered three tickets for a children's carol service at the Royal Albert Hall.
'Great,' I say, 'when?'
They are for the Saturday before Christmas. The Albion are at Portsmouth. What would be the right thing to do? Take my children to a carol service they'd really enjoy or take myself to a football match I almost certainly won't enjoy? I go to Fratton Park [stadion Portsmouth]."
11)
"I drive to the Hawthorns where I'm going to pick up the coach. Dave Holloway, the coach king, is swearing profusely with the stress of it all, but finally we are all abroad and on our way. (...) I ask Dave what the Albion means to him. He shrugs and says: 'Everything.'
He went to his first match when he was seven in September 1970 and by the time he was in his teens he was going regularly. 'In February 1976 I missed the home game against Bristol Rovers because I got the flu and my mum wouldn't let me go. But I haven't missed a home game since. In fact Vicky, my missus, was born in seventy-seven, so I actually haven't missed a home game in Vicky's lifetime."
12)
"There is a fan called Mark from Guildford who often drinks in here. He's got a proper south-east accent and no connection with the Midlands [region w którym leży West Bromwich] at all. 'So why do you support us?' I ask.
He shrugs.
'Well, you must have some idea.'
'To be honest, think it's 'cos when I was a kid they just used to lose all the time, so I felt sorry for them.'
Tonight we're all feeling sorry for ourselves."
Podobnych historii jest w tej książce dużo więcej, m.in. historia kobiety, która zaczęła chodzić na każdy mecz WBA po śmierci męża, którego prochy rozsypano na środku boiska; historia mężczyzny, który pamięta strzelców i minuty każdego gola strzelonego przez WBA z ostatnich dwudziestu lat; historia samego autora, który pomimo przebitej nożem dłoni bardziej martwił się czy zdąży po operacji na mecz z Chelsea niż o swoje zdrowie; o niewidomym, który mecze ogląda poprzez relację swojego ojca, siedzącego obok; 35-latka z porażeniem mózgowym, który przeżywa każdy mecz bardziej niż niejeden kibic; mężczyzny, który obejrzał 750 kolejnych meczów WBA... i wiele innych. Jednak co jeszcze jest fantastyczne w tej książce, to przedstawienie uczuć towarzyszącym kibicowaniu. Najbardziej dostaje się kibicom Manchesteru United:
1)
"Sandy Wolfson, a psychologist at Northumbria University with a special interest in the behaviour of football fans, has overseen research in which hundreds of football fans were asked why they came to support a team. Of those asked, 35 per cent said it was because of where they lived, but 36 per cent put it down to who their family supported. Sandy, I have no report, urges me to take some of this with a pinch of salt because hardly a single respondent cited the success of the team as the reason they started supporting them. 'Who are all those Man Utd fans, then?' she cries."
2)
"As the coach gets closer to the ground, we get edge through thickening crowds of Man Utd fans. We look at them in wonder; they look at us in wonder. They simply can't understand what it's like to support a team as crap as ours. We simply can't understand how they can support a team like Man Utd and be taken seriously. How can we know they mean it? How can we know they're for real? And how can they begin to understand our motivation? We baffle each other; we quite pity to each other. Alan looks out of the window and then at me and says, with the quiet satisfaction of a man who knows he speaks the truth, 'One of our wins is worth twenty of theirs.' Precisely. In this context I start to feel rather sorry for them."
3)
"Men are supposed to think about sex every six seconds. I don't know if that's true, but I certainly think about West Brom more than I think about sex. During the season I think about them constantly. In fact, I don't believe they're ever completely out of my mind. Whatever else I'm doing, from bathing the children to presenting live television programmes, there's a bit of my under-sized brain bothering about the blue and white [kolory WBA]."
4)
"(...) I'm in coach number one, Dave Holloway's coach. It's first off the car park. Behind us, another dozen or more coaches fall into line. As we pull away from the Hawthorns, I feel suddenly, unashamedly, profundly emotional. We are as one on these coaches. We're a small benevolent army. We are together, and being aboard one of this fleet fosters a special sense of belonging."
5)
[Po zwycięstwie nad Bradford dzięki rzutowi karnemu w doliczonym czasie gry i awansie do kolejnej rundy Carling Cup] "I was standing next to a short, middle-aged man with tattoos and a shaven head. He started crying when the penalty was awarded and continued to do so once it had been scored. He wept for the remainder of the game and long after the final whistle. He might still be there now. Just as Humphrey Bogart said to old what's-her-name in Casablanca, 'We'll always have Paris', do we can always say to each other that, no matter how bad things get, 'We'll always have Bradford.' No one can take that away from us."
6)
"I've got a friend who supports Birmingham City. One Saturday he came down to London to stay with me. We talked a bit about the Albion who, not usually, had lost that day. Then I asked him who the Blues [przydomek nie tylko Chelsea, ale i Birmingham City] had played.
'Oh, don't know,' he said.

To me, my friend is not a fan. He can't be. If you're a proper fan, your fixture list will be hard-wired in your head. You'll know who your next three games are against at least, and you'll certainly know if, and who, you are playing that day. And if you're not at the game, whatever you're doing, wherever you are going, wherever you are in the world, you will be totally in bits until you find out what the result is.
"
7)
"I suppose football is a bit like religion in that you can believe in God without going to church."
I na sam koniec, polski wątek w tej książce nie kończy się tylko na Sylwi, polskiej sprzątaczce w domu A. Chilesa, ale na Tomaszu Kuszczaku, który w sezonach 2004/05 i 2005/06 bronił barw WBA. W sezonie 04/05 zagrał w dwóch meczach - przedostatnim w sezonie przeciwko Man Utd (wchodząc z ławki zdobył nagrodę Man of the match) oraz ostatnim przeciwko Portsmouth. Wygrana 2-0 i szczęśliwy układ pozostałych 4 (!) meczów zespołów zagrożonych spadkiem ocalił WBA, póki co jedyną drużynę w historii, która będąc na ostatnim miejscu w Premier League na Gwiazdkę nie spadła do klasy niżej. Sezon 2006/07 spędził już na wypożyczeniu w Manchesterze, i po jednym sezonie został definitywnie wykupiony z Albionu. Ale wracając do książki. Mecz z Wigan na wyjeździe. WBA prowadzi 1-0, ostatnie minuty meczu i desperacka obrona gości.
"The dying moments. By now, I have run out of diversionary tactics and have to focus on the game. I'm almost starting to believe that we will win when there is a goalmouth scramble - at our end, obviously. The ball squirts to the right corner of the six-yard box where Jason Roberts [napastnik Wigan Athletic] is advancing unopposed towards an empty goal. My buttocks tighten, but then relax as I accept that he must score. In a nanosecond I look at the clock, realise that a draw isn't a bad result. But at the conclusion of this nanosecond, just as Jason Roberts pulls the trigger, our Polish goalkeeper, Tomasz Kuszczak, launches himself across goal, his arms aloft, his mouth agape. Incredibly, he saves it.
Mark, agog, gasps: 'Fuck. Ing. Hell.' And laughs.
The final whistle goes and the world seems an altogether happier place."
Co warte podkreślenia - ponieważ autor pisał książkę na bieżąco i nie wracał do poprzednich zdarzeń, nie dopisał że za tę interwencję Kuszczak otrzymał nagrodę Save of the season, przyznawaną przez widzów BBC, konkretnie właśnie Match of the Day, programu, którego Chiles jest prowadzącym. Pół roku po tym meczu, Tomek był już bramkarzem Czerwonych Diabłów.
Podsumowywując - ta książka jest fenomenalna. Czytając ją, brakowało mi tylko jednego - aby zamieścić garść statystyk na końcu książki, z końcową tabelą, ze składami z każdego meczu, strzelcami etc. - pomogłoby to uporządkować część piłkarską książki. Ja osobiście często chciałem zajrzeć na koniec, aby zobaczyć jakim wynikiem zakończył się mecz, którego opis właśnie czytam. Od początku każdy czytelnik wie, że książka ta nie może mieć szczęśliwego zakończenia - WBA spadło do Premiership, gdzie do dziś się znajduje i nikt nie wie kiedy ponownie wróci do elity, ale naprawdę, nie to jest w tej książce ważne. Dla mnie osobiście ciekawe było czytać nazwy typu Craven Cottage, Madejski Stadium, Fratton Park - nazwy, które pewnie nie każdemu fanowi pozwolą skojarzyć ją z klubem. Ja każdy z tych stadionów widziałem, na wielu z nich byłem osobiście i było to bardzo przyjemne uczucie.
Po przeczytaniu książki naszła mnie także inna refleksja - książkę taką jak ta powinien przeczytać każdy fan Barcy, Realu, Man Utd, Chelsea etc. - większość z nich zapewne zakończyłaby lekturę z kwaśną miną i określeniem "głupie", ale byłby tak ponieważ uświadomiłoby to im, co to znaczy być prawdziwym fanem, który równie często (lub nawet częściej) jak smak zwycięstwa musi przełykać gorycz porażki i mimo to ciągle być ze swoją drużyną.

I na absolutny koniec notki - ta notka jest dla mnie wyjątkowa z kilku powodów. Po pierwsze, pisałem ją przez trzy dni, nie mogąc zebrać się i jej skończyć, ale to raczej nie jest powód do chluby. Po drugie, jest to ostatnia notka pisana z Polski - następne będą już z i o Valencii, ponieważ następny rok spędzę w tym mieście na wymianie studenckiej. Życzcie mi szczęścia!

14 sierpnia 2009

Fantasy Football Premier League

Kolejna piłkarska notka, zainspirowana tym razem przez moich znajomych fanów Chelsea, a przede wszystkim Michała Zachodnego. Zanim jednak przejdę do meritum sprawy, muszę wprowadzić w temat czytelników niezorientowanych co to takiego Fantasy Football. Jest to gra, która objęła już zasięgiem chyba wszystkie europejskie kraje (w Polsce jest od kilku lat) i posiada wiele odmian, zależnie od najwyższej klasy rozgrywkowej w danym kraju. Dla przykładu, większość brytyjskich gazet ma swoją własną wersję tej gry. Na czym ona polega? Dostaje się do ręki 100 milionów funtów na skompletowanie drużyny - podstawowej jedenastki i po jednym zmienniku na każdą pozycję. Gra wymaga ciągłego zaangażowania się w ligę, śledzenia na bieżąco formy zawodników, kontuzji, wydarzeń (także pozaboiskowych), aby być w stanie szybko zareagować i ewentualnie wymienić zawodników odpowiednio wcześnie. Zasady są proste - wygrywa ten, kto na koniec sezonu będzie miał na koncie najwięcej punktów. Punkty dostaje się za wszystko - gol, asysta, udana interwencja, ale także ujemne, choćby za otrzymanie kartki. Jednak aby nie było tak wesoło, można wybrać maksymalnie trzech zawodników z jednej ekipy. Proste? Więc zaczynamy.
Po przeczytaniu jakiś czas temu notki Michała Zachodnego o zestawieniu jego jedenastki długo biłem się z myślami. Obok spostrzeżeń że wybrałbym zupełnie inną jedenastkę, były także moje własne wątpliwości. Z jednej strony, co stoi na przeszkodzie aby spróbować sił w tej grze? Z drugiej jednak - wyjeżdżam na ten cały sezon i nie będę mógł na bieżąco śledzić wszystkich wydarzeń i ewentualnie szybko reagować. Jednak tak długo biłem się z myślami, że w końcu postanowiłem tylko sprawdzić jak wygląda ta gra. Wszedłem tylko na stronę Premier League, przeczytałem zasady, zarejestrowałem się... Nie minęła chwila, a już cały byłem pochłonięty wybieraniem własnej ekipy i właśnie ją chcę zaprezentować.
Bramkarze: Petr Cech (Chelsea) i Claudio Cudicini (Tottenham). Pierwszego z nich nie trzeba chyba nawet przedstawiać, natomiast drugi to były bramkarz Chelsea, aktualnie zmiennik Heurelho Gomesa (moim zdaniem niesłusznie). Widziałem obydwu w akcji w ciągu ostatnich trzech tygodni - najpierw Cudiciniego podczas Wembley Cup, a później Cecha w tę niedzielę, kiedy broniąc dwa rzuty karne oraz popisując się niesamowitymi interwencjami na początku meczu pokazał że jest numerem jeden w Anglii. Planowałem nawet wstawić naszego Tomasza Kuszczaka na rezerwę, ale z racji tego że Sir Alex Ferguson ciągle strzela sobie w stopę i stawia na Bena "szklane ręce" Fostera, musiałem zmienić decyzję.
Obrońcy: John Terry (Chelsea), Wayne Bridge (Manchester City), Vedran Corluka (Tottenham), Patrice Evra (Manchester United), Kamil Zayatte (Hull City). Przede wszystkim już w linii obrony zacząłem żałować że nie można mieć więcej niż trzech zawodników z jednego klubu, inaczej zamiast Evrę zobaczylibyśmy Ricardo Carvalho, który razem z Johnem Terrym zagrali świetnie w meczu o Tarczę Wspólnoty. Kolejnym obrońcą jest Wayne Bridge, kolejny były gracz Chelsea, który liczy w Manchesterze na trofea. Dalej Corluka, podpora obrony Tottenhamu. Wybór Evry był bardzo trudny - do samego końca zastanawiałem się nad Joleonem Lescottem z Evertonu, ale ostatecznie postawiłem na obrońcę Manchesteru, ponieważ coś w tym sezonie United musi osiągnąć, a Evra to jedyny przedstawiciel Czerwonych Diabłów w moim zespole. Odstawiłem emocje na bok (ci, którzy oglądali mecz o Tarczę Wspólnoty wiedzą o czym mówię) i postawiłem na Francuza. Na rezerwie Zayatte - tani, solidny, nie liczę zbytnio na niego, ale może sprawi niespodziankę, tak jak na początku ubiegłego sezonu?
Pomocnicy: Frank Lampard (Chelsea, kapitan), Ashley Young (Aston Villa), Nigel De Jong (Manchester City), Aaron Lennon (Tottenham) i Jack Wilshere (Arsenal). Patrząc na ten skład brakuje tylko Stevena Gerrarda i mielibyśmy pomoc godną reprezentacji Anglii, z rezerwowym 17-latkiem Wilsherem, który robi furorę w Arsenalu - widziałem go na żywo podczas Emirates Cup i przede wszystkim dwa gole wbite Rangersom oraz jego kosmiczna gra sprawiły, że gdy zobaczyłem że kosztuje tylko 5 milionów (dla porównania - najdroższy Lampard kosztował 12,5mln) bez wahania go kupiłem. Póki co na rezerwę, ale liczę że Arsène Wenger da mu poczuć smak Premier League w tym sezonie. Frank Lampard to oczywista oczywistość, Aaron Lennon i Ashley Young to głos nowego pokolenia, który przebojem wdziera się do podstawowej jedenastki reprezentacji Albionu. A De Jong? Był po prostu tani, jednak ma większe szanse gry niż młody Wilshere.
Napastnicy: Da Silva Eduardo (Arsenal), Carlton Cole (West Ham), Nicklas Bendtner (Arsenal). Eduardo już podczas Emirates Cup pokazał że wraca do formy sprzed kontuzji, a Carlton Cole był dla mnie początkowo piłkarzem zupełnie anonimowym, jednak oglądając środowy mecz Holandia - Anglia nie mogłem uwierzyć co potrafi ten pełen ambicji napastnik. W ubiegłym sezonie strzelił 12 bramek, liczę że i w tym coś strzeli. Na ławce Bendtner, który początkowo nie został wybrany kosztem Federico Machedy z Manchesteru United, ale jednak postawiłem na atak Kanonierów, który gra naprawdę widowiskową, efektowną i (oby) efektywną piłkę, jednak z Bendtnerem na ławce.
Jak widać, w moim zespole króluje Londyn: Chelsea, Arsenal i Tottenham (po 3 zawodników) oraz Manchester City (dwóch zawodników). Może zaskoczył wszystkich fakt, że znalazłem miejsce tylko dla jednego gracza Czerwonych Diabłów i nikogo z Liverpoolu, ale można powiedzieć że zrobiłem to z premedytacją.
Jedenastka wybrana, po raz pierwszy w życiu zaczynam podobną grę, liczę że początkującym będzie sprzyjało szczęście i nie skończy się moją oraz moich zawodników kompromitacją. W tę sobotę startuje Premier League, zatem - zabawę czas zacząć!
P.S. Jeśli mógłby ktoś polecić mi podobną grę na hiszpańskiej stronie dotyczącą La Ligi, byłbym wdzięczny ;-)