28 czerwca 2009

Re(we)lacja - Wianki '09, Kraków

Kto: Wilki, Vavamuffin, Patrycja Markowska, Lenny Kravitz
Kiedy: 20.06.2009
Gdzie: Bulwary Wiślane, Kraków
Oj długo za długo zabierałem się za napisanie tej relacji, ponad tydzień... Ale muszę się podzielić swoimi wrażeniami, bo pomimo upływu czasu emocje są nadal wciąż żywe.
W Krakowie zameldowałem się już przed południem. Zostawiwszy rzeczy, mogłem w spokoju po raz kolejny skupić się ze znajomymi na tym, za co kocham Kraków - na poznawaniu atmosfery tego miasta, głownie Starego Miasta, wszystkich małych bocznych uliczek etc. Cały dzień czuć było w powietrzu atmosferę czegoś wielkiego i wyjątkowego, co już wkrótce się wydarzy - i nie myliłem się.
Koncert miał zacząć się punkt 18, jednak w wyniku problemów technicznych (o których za chwilę) zaczął się dopiero godzinę później. Zanim jednak przejdę do właściwej części koncertu, skupię się na tym, co najbardziej wpłynęło na późniejszy jego przebieg.
Przede wszystkim, lokalizacja sceny i publiczności. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia, aby zrozumieć co mam na myśli. Scena była usytuowana po jednej stronie Wisły, natomiast publika znajdowała się... po drugiej. Początkowo, kiedy słońce było jeszcze wysoko na niebie uważałem to za ogromny błąd organizatorów - jaki sens ma występ, w którym publika jest tak oddzielona od artysty? Dodatkowo, środek sceny był zasłonięty przez ogromny telebim, co skutecznie uniemożliwiało widzenie najważniejszej części sceny przez sporą część publiczności. Rozumiem organizatorów, że zapewne była to najlepsza możliwa decyzja o ulokowaniu wieży do nagłośnienia, ale chyba jednak można to było rozwiązać inaczej. Ale wracając do koncertu i lokalizacji sceny - dopiero po zapadnięciu zmroku doceniłem obecność rzeki dzielącej publikę i Lenny'ego (bo tylko on występował po zmroku). Od początku jego wstępu z mostu nieopodal zaczęto puszczać "wianki" - idące w dziesiątki tysięcy małe lampki, które leniwie płynęły z nurtem rzeki przez całe dwie godziny trwania koncertu Kravitza. Uwierzcie mi, kiedy Lenny usiadł przy fortepianie i zaczął grać "I'll be waiting" - wszystkie te element powyżej sprawiły, że nad Bulwarami Wiślanymi rozpostarła się aura prawdziwej magii.
Drugi element, na który już niestety nikt nie miał wpływu, to pogoda. Nie dopisała ona podczas tego koncertu, wielu widzów musiało często mocno się nagimnastykować aby ujrzeć cokolwiek przez morze parasoli dookoła. Dopiero na ostatnią godzinę koncertu przestało padać, zawsze lepsze to niż nic... Jednak wszechobecność parasoli i często brak kultury ich właścicieli (którzy m.in. nie potrafili zrozumieć że mogliby zamknąć parasol zamiast wbijać go komuś w oko) sprawiły, że momentami atmosfera wśród publiczności nie była najlepsza.
Ale skupmy się w końcu na występach artystów. Jak już wspomniałem, koncert zaczął się z powodów technicznych godzinę później niż planowano na skutek czego nie wystąpił pierwszy z zespołów - The Poise Rite. Szkoda chłopaków, nigdy ich nie słyszałem, jednak po zapoznaniu się z ich stroną internetową mam dla nich jedną, szczerą radę - pisać o zespole, który powstał nie tak dawno że "już raczej nie trzeba przedstawiać nikomu" to aż za duży przykład zarozumialstwa. Z całym szacunkiem dla Waszej muzyki, nawet podpartej występami na Glastonbury czy Openerze - więcej pokory, panowie.
Dobrze, czas zacząć opisać tych, którzy pojawili się na scenie tego wieczora. Pierwsze na scenie zameldowały się Wilki i zaczęły falstartem spowodowanym przemoknięciem kabli. Jednak po chwili panowie byli już gotowi i punkt 19 zaczęli swoje show. Grając m.in. "Urke" czy wymęczonego przez prowadzących koncert Oliviera Janiaka i Piotra Metza bisa "Baśkę" sprawili, że po ich półgodzinnym występie publika zaczęła się bawić. Dalej było coś głownie dla fanów reagge i dancehallu - występ zespołu Vavamuffin. Im także udało się porwać publikę, głównie jej młodszą część. Nie zabrakło oczywiście "Jah jest prezydentem", a za swój 45-minutowy występ zakończony długim bisem zostali nagrodzeni gromkimi brawami.
W czasie oczekiwania na występ kolejnych artystów publika była zmuszona wysłuchiwać przemówień Oliviera Janiaka oraz Piotra Metza (redaktora naczelnego miesięcznika Machina). Z całym szacunkiem dla tych dwóch panów i dla ich ciężkiego zadania jakim było mówienie przez kilkanaście minut o niczym - chyba jednak byłoby lepiej dla organizatorów koncertu dać prowadzącym także wytyczne i o tym, że mogą także... milczeć, bo wiele razy publika wręcz zasypiała podczas ich przemów.
O godzinie 20:25 na scenie zameldowała się Patrycja Markowska. Zagrała większość z utworów, które śmiało mogłyby znaleźć się na płycie "The Best Of..." - "Kameleon" z wplecionym motywem "Satisfaction" The Rolling Stones'ów, rewelacyjnie wykonane "Kilka prostych prawd", "Jeszcze raz", "Twist and Shout" (udana próba poderwania publiki), "Świat się pomylił", "Kołysanka" oraz na bis "Gdy zgasną światła". Szczerze to obok tego występu przeszedłem nieco obojętnie, pomimo iż jest kilka utworów tej artystki, które bardzo cenię. Nie można zarzucić że Patrycja się nie starała - wprost przeciwnie, szalała na scenie, łącznie z rozbieraniem gitarzysty ("na normalnych koncertach zapraszam kogoś z publiki i go rozbieram, ale skoro jesteście tak daleko to dziś tego zaszczytu dostąpi... gitarzysta"). Dało się jednak także odczuć, że publika czeka już z niecierpliwością na występ gwiazdy wieczoru. W czasie blisko godzinnego oczekiwania na przygotowanie sceny (po przejściu ok. 20 kilometrów tego dnia i już kilkugodzinnym staniu nogi zaczęły się buntować) zacząłem doceniać umiejętności prowadzących - ja chyba nie potrafiłbym przez blisko godzinę stać i mówić o niczym ;-)
Po występie Patrycji Markowskiej i w czasie oczekiwania na końcowy występ publika została nagrodzona pokazem spadochronowym. Na tle ciemnego nieba imponujące były zwłaszcza lądowania spadochroniarzy... w Wiśle.
(fot. R. Grabowski)
Występ Lenny'ego Kravitza zaczął się o 22:25 od potężnego uderzenia - "Freedom Train", a następnie "Bring It On", "It Ain't Over Til' It's Over". Początkowo około ok. 70-tysięczna publika dość niemrawo przyjęła artystę, jednak w rytm bujanego "I Belong to You" już większość z fanów zaczęła śpiewać razem z Lennym. "Flower Child", "Believe", "Where Are We Runnin'" z wstawką "Another brick in the wall" Pink Floyd wypadły naprawdę wyśmienicie, jednak najlepsze tego wieczora miało dopiero nadejść. Najpierw 15-minutowe "I'll Be Waiting" wykonane przez Kraviza na fortepianie z absolutnie zachwycającym solo na gitarze elektrycznej sprawiło, że nawet Lenny dał się ponieść atmosferze tego wydarzenia - po zakończeniu utworu wyszedł na scenę "uzbrojony" w aparat z potężnym flashem i powiedział: "I have to take a picture, it's crazy!". I owszem, było! Chwilę później publika szalała przy dźwiękach "Always on the Run", "Dancin Til' Dawn", a szaleństwa publiczności podczas "Fly Away" nie da się opisać słowami. Swój występ zakończył "American Woman", jednak publika nie musiała długo czekać na powrót swojego idola na scenę. Jako pierwszy bis - "Let Love Rule", tytułowy utwór tej trasy koncertowej na 20-lecie pierwszej płyty Lenny'ego pod tym właśnie tytułem. Równo o północy zaczął grać swojego ostatniego bisa tego wieczoru - po raz pierwszy wyszedł "uzbrojony" w swoją charakterystyczną gitarę - Gibsona Flying V, charakterystyczną "strzałę" i fenomenalnie wykonał "Are You Gonna Go My Way". Pomimo prób wywołania gwiazda wieczoru nie pojawiła się już na scenie, ale to w niczym nie umniejsza tego koncertu. O takich koncertach mówi się po angielsku "awesome", po polsku chyba najbardziej pasuje: "nie z tej ziemi".
Wieczór zakończył imponujący pokaz sztucznych ogni, trwający ponad kwadrans. Następnie byłem świadkiem czegoś, czego doświadczyłem po raz pierwszy w życiu. Tłum kilkudziesięciu tysięcy ludzi skierował się na Rynek Krakowa, aby dalej się bawić... I jak tu nie kochać tego miasta?
Mało jest rzeczy, do których po takim koncercie można się przyczepić, jednak było ich kilka. Przede wszystkim uwaga do widzów - pierwszą rzeczą są oczywiście parasolki, natomiast inną jest to, że na koncercie są dookoła nas także i inni ludzie, często dzieci, dlatego może ciężko niektórym w to uwierzyć, ale palenie w takim tłumie powinno być naprawdę karalne...
Podsumowując - kiedy tylko będzie w przyszłości okazja, nie zawaham się ani przez chwilę i pojadę na taki koncert, nawet jeśli bilet będzie kosztował niemało. Dlaczego? Odpowiedź po takich koncertach jest bardzo prosta - bo warto!

1 komentarz:

niestrudzony pisze...

Hmmm first of all - "awesome" tłumaczy się na polski z tego co pamiętam "MEGA WYKUR..ŚCIE", ale mogę się mylić.

Niestety obiektywnie nie potrafię ocenić tekstu. Mam swoją, własną, lepszą lub gorszą opinię, bo (i tu zaskoczenie) i ja tam byłem.

Ale przecież obiektywne opinie nie są w modzie, to powiem, że jest spoko. Tekścior i fotki w porządeczku. A nawet więcej. Może mocniej zjechałbym Markowską. Pomimo tego, że podskakiwała nieźle, co dla mnie było największym plusem jej występu, to cały czas widzę pod jej fryzurą twarz jej ojca. Nie wiem dlaczego, a może raczej wiem zbyt dobrze.

Bardzo zdziwiła mnie obecność właśnie jej jako bezpośredniego supportu perfecyjnego Lennego Kravitza.

Przyczepię się do opisania problemów technicznych - jako student medycyny próbuję sobie wyobrazić "przemoknięcie kabli".

Tymczasem!