- Closer; Crawl; Sex on Fire; Use Somebody; Manhattan; Reverly; 17; Notion; I Want You; Be Somebody; Cold Desert;
- DVD: Use Somebody; On Call; Sex on Fire; Crawl; Manhattan;
- Caleb Followill - voc, g
- Nathan Followill - dr, voc
- Jared Followill - b, voc
- Matthew Followill - g, voc
Kolejna recenzja, tym razem płyty anglojęzycznej. Przyznam się szczerze, że sięgnąłem po nią głównie za sprawą moim zdaniem najlepszego singla roku 2008 - "Sex on Fire" - i nie rozczarowałem się, aczkolwiek najwyższej noty także ten album ode mnie nie dostanie, nawet pomimo faktu, że już po raz drugi Amerykanie z Kings Of Leon znaleźli się dzięki Only by the Night na pierwszym miejscu UK Charts (brytyjskiej listy sprzedaży).
Według samych twórców, w sensie tekstowym płyta ta miała być bardziej "polityczna" od wszystkich poprzednich, jednak dopiero za n-tym razem kiedy zwróciłem uwagę na teksty w tym świetle nabrały one dla mnie znaczenia prawdziwie politycznego, jednak pomimo tego nie przeszkadza ona po prostu cieszyć się z samej muzyki.
Mimo iż staram się unikać takich porównań, nie sposób pisząc o Only by the Night nie odnieść się do jej poprzednika, Because of the Times z zeszłego roku. Nie chcąc bynajmniej krytykować zespołu, pierwsza i najważniejsza różnica pomiędzy tymi płytami to fakt, że w końcu można... usłyszeć wyraźnie słowa wokalisty, Caleba Followilla, który dojrzał do bycia prawdziwym liderem zespołu.
Całość zaczyna "Closer", spokojny utwór oparty na gitarze i perkusji, z charakterystyczną barwą głosu wspomnianego wokalisty. Ten utwór wprowadza nas w styl tej płyty - prostota, melodyjność, zapadająca barwa głosu wokalisty.
Następny utwór, "Crawl", to pierwszy utwór z tego albumu, który ujrzał światło dzienne. Po umożliwieniu ściągnięcia tego utworu z oficjalnej strony zespołu, spotkał się on z tak pozytywnym odzewem że jeszcze bardziej zmotywowany muzycy wrócili do komponowania materiału, czego owocem był "Sex on Fire", pierwszy oficjalny singiel z Only by the Night, po raz kolejny powtórzę - utwór moim zdaniem genialny. Jest w nim wszystko, co być powinno - intrygujący początek, wciągający wokal, snująca się cicho w tle gitara, prosta, ale chwytliwa sekcja rytmiczna i przede wszystkim - ten refren, który moi sąsiedzi chcąc nie chcąc już na pewno znają na pamięć. Całkowicie zasłużenie singiel ten zadebiutował na pierwszym miejscu w UK Charts, niebawem całoroczne podsumowanie i jestem pewien że i w nim zajmie wysokie miejsce.
Kto myślał, że po takim utworze musi być już tylko gorzej jest w błędzie. Następny utwór to kolejny singiel - "Use Somebody". Temu zespołowi nie powiodło się już tak dobrze w notowaniach, zajął "tylko" drugie miejsce w UK Charts.
"Manhattan" najbardziej kojarzy się z twórczością U2, zwłaszcza dzięki linii gitary, którą wielu porównuje do gitar Edge'a. Nieprzypadkowo Kings of Leon najwięcej porównań mają do tej właśnie kapeli oraz The Strokes - dużą sławę zdobyli dzięki pierwszej trasie koncertowej właśnie z tymi zespołami, co skutecznie umożliwiło im wypłynięcie na międzynarodowe wody. "Reverly" to najbardziej "balladowy", bluesowy utwór na płycie - słychać, że panowie rzeczywiście powrócili do południowych "korzeni". Następnym utwór, "17", opowiada nam również w podobnym bluesowym stylu historię poznania 17-latki z hiszpańskim rodowodem, i choć utwór nie jest wybitnie skomplikowany, to i tak słucha się go z przyjemnością, podobnie jak i kolejny, "Notion".
"I Want You" pozostaje w pamięci dzięki pulsującej linii basu, natomiast "Be Somebody" za sprawą porywającej gry perkusji na początku i stopniowanemu napięciu ze strony gitar. Na sam koniec albumu dostajemy utwór o specyficznym znaczeniu - jeśli wierzyć plotkom, "Cold Desert" został zaśpiewany przez Caleba w stanie upojenia alkoholo-narkotycznego, ale ja jednak tym plotkom wiary nie daje, bo jest zaśpiewany w sposób rewelacyjny i sprawia, że z utęsknieniem będę czekał na następną płytę Kings of Leon.
Do polskich sklepów trafiła tylko edycja studyjna, natomiast w moje ręce wpadła wersja brytyjska z bonusowym dodatkiem - płytą dvd opisaną jako "Live in London Featuring live performances". Po przesłuchaniu albumu studyjnego z wielką nadzieją włączyłem i tę płytę, licząc na fragment koncertu z Londynu, jednak przeżyłem duże rozczarowanie. Wersja live wg. braci Followillów to po prostu wykonanie pięciu utworów - "Use Somebody", "On Call", "Sex on Fire", "Crawl" oraz "Manhattan" - owszem, na scenie, ale w jakimś studiu, bez udziału jakiejkolwiek publiki, bez jakichkolwiek emocji. Naprawdę nie rozumiem jaki sens miało nagranie takiego krążka - chcieli pokazać fanom jak wyglądają? Że stać ich na dobry sprzęt i światła? Sama jakość nagrania także pozostawia wiele do życzenia - bas momentami brzęczy (zwłaszcza w "On Call"), perkusja zlewa się z resztą instrumentów, wokal kilkukrotnie spóźnia się z wejściem (wyjątkowo drażniące w "Sex on Fire"), sami muzycy nie wyglądają także zbyt przekonywująco, może i im brakuje właśnie samej publiki? Zawiodłem się na tej płycie "live".
W ocenie końcowej pominę tę dodatkowy dysk, traktując go jako prezent i ciekawostkę dla fanów, i skupię się na samym właściwym albumie. Jednym zdaniem - jeden z albumów roku, choć zapewne przegra z Oasis, AC/DC, Stereophonics czy Leoną Lewis, ale pewne jest to, że album ten pokazał że stać tych panów na kawał porządnej, przystępnej dla wielu muzyki, jednocześnie wysoko podnosząc im poprzeczkę, bo niełatwo będzie przebić im sukces singla "Sex on Fire"... Ale i tak będę trzymał za chłopaków kciuki.
I na sam koniec jedna rzecz której nie mogę zrozumieć, mianowicie jakim cudem twórczość Kings of Leon jest tak nisko oceniana nie tylko przez recenzentów, ale i przez samych słuchaczy za oceanem, w ich ojczystym kraju. Czy to może przez utwory typu "Crawl", który to pokazuje pokonaną Amerykę, która wywołała wszystkie kataklizmy, jakie spadły na ówczesny świat? Raczej nie. Naprawdę ciężko jest mi to zrozumieć, że podczas gdy na Wyspach czy w Australii Only by the Night zadebiutowało na 1. miejscu i pokryło się wielokrotną platyną, to w Stanach "peak position" było dopiero 5. miejscem na liście Billboardu, a w innych rankingach było jeszcze gorzej, np. singiel "Sex on Fire" zajął 56. miejsce na tej samej liście.