26 stycznia 2010

Styczeń w Valencii

Tak, wiem, brak notki przez cały miesiąc to zdecydowanie za długo, ale co poradzić – sesja to sesja, nauka najważniejsza (tak podobno mówią), zatem i bloga sobie tymczasowo odpuściłem, ale czas nadrobić zaległości, zwłaszcza że ostatnia notka o Hiszpanii było pod koniec… listopada, a wydarzyło się naprawdę sporo.

Przede wszystkim powrót do Polski na Święta. Jeszcze dwa miesiące przed lotem głęboko zastanawiałem się czy na pewno to dobra decyzja. Jeszcze miesiąc przed przylotem nie byłem zupełnie pewien tej decyzji. Dziś, siedząc w Valencii i mając w głowie wydarzenia tych trzech tygodni, nie jestem w stanie pojąć, jak zmienna jest natura ludzka – i cieszę się z tego strasznie.

Może zabrzmi to bardzo dziwnie, ale bardzo potrzebowałem tego odpoczynku w Polsce. „Odpoczynku? Przecież jesteś w Hiszpanii!” mógłby ktoś powiedzieć… Jednak psychiczny odpoczynek był mi bardzo potrzebny. Codziennie mam tutaj na głowie tysiąc spraw, których nikt inny nie chce na siebie wziąć, poczynając od uczelni, przez podróże i na mieszkaniu skończywszy, kosztują mnie codziennie mnóstwo stresów, czasu i zmartwień „jak to będzie?”. Tak, „dorosłe życie”, mógłby ktoś powiedzieć, jednak to nie tylko o to chodzi, ale zostawmy to. Na chwilę obecną jest bardzo dobrze, oby tak pozostało do samego końca mojej erasmusowej przygody z Hiszpanią.

Ale wracając do Polski. Przede wszystkim – rodzina. Te Święta były naprawdę wyjątkowe, po raz pierwszy od trzech lat cała rodzina zasiadła przy wigilijnym stole. Wcześniej Robert przylatywał i odlatywał przed Wigilią albo w ogóle, w tym roku obaj wróciliśmy do Polski na Święta. Całą rodziną pojechaliśmy do dziadków na Suwalszczyznę i to tym bardziej sprawiło, że doceniłem rodzinne święta. Siedząc obok mieniącej się tysiącami światełek i pachnącej lasem choinki, bawiąc się z 3-miesięcznym kociakiem, miałem jedną myśl w głowie – to właśnie się nazywa szczęście. I naprawdę, w tym roku wszystkie materialne sprawy przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie – mógłbym nawet nic nie dostać na Święta, a nic by to nie zmieniło, ważne dla mnie było to, że jesteśmy w jednym miejscu wszyscy razem… No może nie do końca – liczyło się dla mnie to, aby prezenty, które ja wręczam sprawiły radość obdarowywanym i myślę, że udało mi się to w stu procentach, prawda Braciszku? ;-) Dodatkowo, już po powrocie do Łodzi – zobaczyć znajome twarze po kilku miesiącach to naprawdę bezcenne uczucie… Tego mi chyba brakowało i brakuje w Hiszpanii najbardziej – bratniej duszy, z którą mógłbym porozmawiać o wszystkim i niczym, zwierzyć się…

Jest także jeszcze coś, co sprawiło że pobyt w Łodzi stał się dla mnie tak ważny. Nie myślałem, że tyle może się we mnie zmienić przez trzy tygodnie, że przez trzy tygodnie osoba którą dopiero co poznałem może stać się dla mnie tak ważna. Oczywiście mam na myśli konkretną osobę, i chciałbym tej osobie podziękować jeszcze raz za te trzy tygodnie. Jeśli zrobiłem cokolwiek źle – przepraszam. Jeśli zrobiłem cokolwiek dobrze – nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie, mam tylko nadzieję że to będzie trwać dalej w tej lub innej formie.

Zmienię temat… Siedzę właśnie przy biurku, środek styczniowego dnia, obok mnie stoi mój wczorajszy zakup – piękny kwitnący fioletowy fiołek, a za oknem… no właśnie, za oknem polska wiosna w Hiszpanii.

Czytając tytuły wiadomości na różnych portalach internetowych przekonuję się, że kilkuletnia praca, aby znaleźć się tu gdzie teraz jestem była tego warta. Pogoda jest piękna – w grudniu było momentami naprawdę zimno, kiedy temperatura nocą spadała do kilku stopni Celsjusza (podziękowania dla piecyków, w hiszpańskich mieszkaniach nie instaluje się grzejników – bo i po co, skoro „zima” trwa tutaj trochę ponad miesiąc?), jednak po powrocie w styczniu przeżyłem ogromne zaskoczenie, spodziewałem się podobnej temperatury, jednak były dni, kiedy temperatura oscylowała w granicach 20°C i tylko świadomość, że gdybym szedł w samym koszulce to Hiszpanie patrzyliby na mnie jak na wariata nakazywała mi założyć na siebie jeszcze cienką rozpinaną bluzę. Podobnie było w listopadzie - to, że dla Hiszpanów zaczęła się już jesień/wczesna zima poznałem po tym, że zaczęli zakładać kurtki, dla mnie nadal temperatura była odpowiednia do chodzenia w samym T-shircie. Coś pięknego…

Kolejna bardzo ważna sprawa, jeśli nie najważniejsza podczas mojego pobytu w Valencii – zaliczenia, egzaminy, oceny końcowe. Na chwilę obecną nie wygląda to źle, najpierw przedstawię system w jaki działa uczelnia. Skala ocen to 0-10, po wystawieniu oceny każdy student ma tydzień na konsultację swojej oceny. Wszystkie oceny są do obejrzenia w wewnętrznym systemie uczelni – Intranecie – i nie trzeba latać od jednego wykładowcy do drugiego z kartą i indeksem. Zaliczenia niektórych przedmiotów polegały na systematycznej pracy podczas całego semestru (typu jeden assignment [nie wiem jak to przetłumaczyć na polski] do zrobienia na każdy wykład), systematycznej pracy podczas całego semestru i laboratoriów, systematycznej pracy, laboratoriów i końcowego projektu albo oprócz systematycznej pracy także kombinacji laboratoriów, obowiązkowych seminariów, prezentacji, esejów czy końcowego egzaminu. W tym semestrze realizowałem łącznie 8 przedmiotów, wliczając kurs hiszpańskiego przed rozpoczęciem roku akademickiego (przypomnijmy skromnie, z najlepszą oceną w grupie). Przedmioty z tego semestru:

  • Ciencia y Tecnología del Medio Ambiente (Nauka i Technologia Środowiska Naturalnego), z egzaminem końcowym na koniec, ciągle oczekuję na wyniki, ale jestem bardzo dobrej myśli;
  • Introduction to High Tech Marketing – z oceną 8,8;
  • Investigación Operativa (Operation Research) – z oceną 8,5;
  • Optimización y Control Óptimo – z oceną… 5,7, ale jak to wyszło z oceną z laboratoriów 8,8 i najważniejszą oceną z projektu 6 mnie nie pytajcie, ważne że zaliczone ;-);
  • Organizational Behaviour – z oceną 8,1;
  • Economía Española y Mundial (Ekonomia Hiszpańska i Światowa – końcowy egzamin w piątek, ale jestem o ten przedmiot dziwnie spokojny, gdyż już zrealizowałem 50% przedmiotu (uzupełnienie specjalnej przedmiotowej strony z teorią, zadaniami, komentarzami do artykułów plus seminaria, wycieczka do wytwórni oliwy i końcowy esej), a tyle właśnie wystarcza aby zaliczyć przedmiot, ewentualnie będę potrzebował ułamków punktu żeby zdać;
  • Diseño de Sistemas de Producción y Logísticos (Production and Logistic System Design) – i tu ciekawa sytuacja, gdyż teoretycznie przedmiotu do którego najwięcej się uczyłem... nie zdałem, ale ciągle sprawa jest w toku, gdyż najważniejszą (80%) część przedmiotu, czyli egzamin, zdałem, jednak pomimo zrobienia także wszystkich możliwych prac dodatkowych (esej i prezentacja) ciągle brakuje mi kilku dziesiątych punktu, aby osiągnąć wymagane minimum, dziś odbyłem jedno dające nadzieje spotkanie z wykładowcą, jutro kolejne z prowadzącym laboratoria drugim wykładowcą i prawdopodobnie w czwartek po kolejnym spotkaniu z wykładowcą moja sytuacja będzie jasna, czy będę miał zdany przedmiot czy też będę musiał poprawiać go na początku… lipca. Cóż, i tak zostaję w Valencii do końca lipca z powodu umowy na wynajem mieszkania, więc przynajmniej byłby jakiś sensowny powód ;-) Ale mam nadzieję, że nie będzie to konieczne.

Tak właśnie przedstawia się moja sytuacja na uczelni. Nie jest jednak to wielki powód do zmartwień (i chyba nie powinien być z dotychczasowymi wynikami?), a dodatkowo mam jeden wielki powód do… szczęścia, ponieważ w sobotę wsiadam do samolotu i lecę do Portugalii na 12-dniowe wakacje. Plan na chwilę obecną jest już prawie skończony, brakuje jeszcze tylko noclegu w Lizbonie i zmiennych niezależnych ode mnie. Plan zakłada odwiedzenie koleżanki w Covilhã, odwiedzenie Porto (dwa dni), Bragi, Doliny Douro, Aveiro, Praia de Mira, Coimbry, Nazare, Fatimy, Lizbony, Sintry, Faro, Lagos, Cabo de Roca i pewnie kilku innych ciekawych miejsc po drodze, zatem będzie to dla mnie podróż roku ;-) Mam szczerą nadzieję że mój plan zostanie zrealizowany i gdy wrócę 11/02 do Valencii będę mógł powiedzieć „nie wierzę że mi się to udało” i nie będę mógł uwierzyć w swoje szczęście! Ta podróż (plus lutowe odwiedziny) napełniają mnie ogromnym szczęściem, nadzieją i… zaniepokojeniem, oczywiście. Ale szklanka jest póki co do połowy pełna.

(prawdopodobnie moje ulubione miejsce w Valencii - fontanna w kształcie łodzi na plaży Malvarrosa)

¡Hasta más pronto que la ultima vez!

4 stycznia 2010

Avatar.

Bardzo mało jest rzeczy, które potrafią sprawić, że bez chwili zawahania usiądę przed ekranem i zacznę o nich pisać. Pomimo tego, że tak długo nie pisałem nic na blogu i mam już prawie skończony inny tekst, dziś jednak wybrałem się do kina na "Avatar" w reżyserii Jamesa Camerona, i na długo przed końcem filmu wiedziałem że bardzo szybko pojawi się ta właśnie notka.
Przyznam się szczerze - w związku z moim przylotem do Polski ominęła mnie cała atmosfera premiery tego filmu na srebrnym ekranie i po raz pierwszy usłyszałem o tym filmie od znajomych, jednak z premedytacją nie szukałem żadnych informacji o tym filmie, aż do czasu kiedy zobaczę go osobiście; dość powiedzieć, że pierwsze informacje o tym filmie przeczytałem w kinie na ulotce. Długo wyczekiwana chwila przyszła dopiero dziś (a w zasadzie patrząc na małą wskazówkę zegara nieubłaganie zbliżającą się do trójki, to mogę powiedzieć - wczoraj) i muszę przyznać się, że obejrzałem jeden z najlepszych filmów mijającej dekady.
Nikt nie powiedział, że ta notka będzie obiektywna - wprost przeciwnie. Już na początku zadeklaruję się jako ogromny fan filmów fantastycznych i te 3 godziny spędzone w kinie wprawiły mnie w stan od wielu lat niedoświadczany. Pomimo później godziny seansu (21:50) i długiego czasu filmu (161min) nie odczułem choćby przez chwilę nudy, senności, znużenia z powodu wydarzeń na ekranie. Wprost przeciwnie - dzięki rozwijającej się akcji jedyne o czym myślałem, to "kiedy z powrotem [główny bohater] przemieni się w swojego Avatara?!"... Zdaję sobie sprawę, że nie każdy może lubić taki gatunek filmowy, że może określić to mianem po prostu bzdetów, ale w takim przypadku dyskusja nad takim filmem nie ma sensu - do takich filmów trzeba po prostu mieć serce i wyobraźnię.
Wróciwszy do domu i zebrawszy informację na temat tego filmu zadałem sobie kilka pytań - czy Cameron dobrze zrobił, czekając aż tyle lat na technologię umożliwiającą mu taką produkcję? Bezwarunkowe tak. Czy pomimo tego, że tylko w 40% to gra aktorów składa się na film, można go docenić właśnie za ich umiejętności? Kolejne tak - wystarczy spojrzeć na postać Neytiri, czytając komentarze innych widzów uświadomiłem sobie, że nie tylko ja jeden zostałem zauroczony tą postacią.Czy pomimo banalnego scenariusza rodem niczym z Pocahontas, można oglądać ten film z tą niepewnością i zaangażowaniem, co stanie się za sekundę? Kolejne, wielkie - tak. I tych "tak" jest cała długa lista, której nie będę przytaczał, podobnie jak np. technicznych informacji o powstawaniu filmu, zyskach etc. - każdy może znaleźć takie informacje na własną rękę - mnie chodzi o coś zupełnie innego. Nie dbam o to, że fabuła była już wiele razy powtarzana i gdyby nie te zapierające dech w piersiach obrazy, to wyłoniłby nam się film po prostu słaby - tę produkcję trzeba traktować jako nierozerwalną całość. Tak jak wiele moich innych ulubionych filmów poruszyło mnie, tak samo podziałał na mnie "Avatar" - z tą różnicą, że poruszył tą inną strunę... I to jest piękne.
Cameron stworzył arcydzieło. Pisząc ten tekst mam także w myślach jeszcze jeden fakt - jest pewne, że opowieść o planecie Pandora i rasie Na'vi doczeka się statusu trylogii i zapewne za niedługi czas (tym razem będę śledził postępy prac o wiele bardziej) znowu napiszę na tym blogu o kolejnym arcydziele, jeśli tylko wystarczy sił aby dalej ciągnąć ten pisarski wózek. Wspomniałem tu o trylogiach filmowych i od razu nasuwają się skojarzenia z innymi, najsłynniejszymi trylogiami kina z ostatnich lat - przez "Star Wars", po "Matrix" i skończywszy na "Władcy Pierścieni" - żadna z nich (może z lekkim wskazaniem na Matrixa, który jednak im dalej tym był gorszy) już od pierwszej części nie sprawiła, że byłem pewny, że doczekam się czegoś (dosłownie) kosmicznego. "Avatar" po raz pierwszy daje mi tę możliwość i mam szczerą nadzieję, że stanie się tak jakbym ja i miliony ludzi na świecie chciał - aby był to wstęp do niesamowitej opowieści, w której każdy następny rozdział będzie niezwykłym odkryciem.
Patrząc na listę nakręconych przez Camerona filmów nie można mu odmówić jednego - wyobraźni. Pozwoliłem się zatracić w tym kosmicznym świecie i wychodząc z kina jedna myśl nie chciała opuścić mojej głowy - jeszcze!... Jeśli ktoś do tej pory zastanawiał się, czy warto wydać pieniądze na ten film, odpowiem wprost - warto wydać każde pieniądze i ja osobiście wybiorę się na ten film przed powrotem do Valencii przynajmniej jeszcze raz.
Na sam koniec tej spontanicznej notki napiszę jeszcze tylko jedną zaletę tego filmu... Nieważne co dzieje się dookoła, jakie problemy nawarstwiają się u ludzi, jak bardzo zagubiony kto się czuje... Dzięki temu filmowi na niecałe trzy godziny przeniosłem się do innego świata, i za to głównie dziękuję Cameronowi. Bardzo czegoś takiego potrzebowałem, pomimo iż przez to jeszcze trudniej będzie się obudzić...