Na sam początek kilka słów wyjaśnienia odnośnie poprzedniej notki. Pierwsze dwa tygodnie pobytu w Hiszpanii spędziłem na intensywnym kursie języka hiszpańskiego i to właśnie nauka języka hiszpańskiego była głównym motywem tamtych dwóch tygodni. Kurs zakończył się dla mnie wyśmienicie - najwyższy wynik w mojej grupie! Aczkolwiek muszę przyznać, że po cichu liczyłem na taki wynik ;-)
Kurs w Gandii już za mną. Co jeszcze mogę o nim opowiedzieć, zanim przejdę do pobytu w samej Valencii? Turniej piłki siatkowej na plaży - ja niestety lekko się rozchorowałem (podobnie jak połowa uczestników kursu), zatem byłem bardziej paparazzim, niż graczem.
Dalej - kolejna lekcja gotowania, a podczas niej potrawy naprawdę nie z tej ziemi, i oczywiście wszystko to owoce morza. Najpierw Pulpo a Feira - czyli po polsku ośmiornica, co ciekawe, aby była najbardziej świeża należy zacząć przyrządzać ją dwie doby przed podaniem.
Dalej Suc de rap - ciężko mi nawet opisać co to jest. Potrawa na bazie zupy rybnej, z kawałkami ryby, którą nie chciałbym zobaczyć pływającą obok mnie w morzu, oraz ziemniaków, krewetek i langust.
Na deser - tellinas, malutkie małże, których kilkukilogramowy box kosztuje 300€. Prawdopodobnie nigdy więcej nie będę miał szansy aby skosztować tak wspaniale przygotowanych wspaniałych potrawy, dlatego jestem niesamowicie szczęśliwy że zdecydowałem się wziąć udział w tych lekcjach gotowania. Ostatnią niestety postanowiłem odpuścić, aby lepiej przygotować się do egzaminu kończącego kurs.W czwartek wieczorem, już po napisaniu egzaminu kończącego kurs, pojechałem razem z moimi współlokatorami do Sueki - miejscowości w połowie drogi między Valencią a Gandią - na 20. międzynarodowy festiwal mimów. Przeżycie niesamowite, pierwszy kontakt ze sztuką hiszpańską. Tak po prawdzie określenie "festiwal mimów" odnosi się bardziej do sztuki teatralnej z mniejszą ilością słów niż do tego, co przychodzi nam na myśl jako pierwsze określenie mima. Akrobacje na linie zawieszonej pod sufitem, taniec, powietrzne akrobacje przy użyciu trampoliny oraz oczywiście częściowo sama sztuka teatralna - jak widać, pod pojęciem "mim" może się kryć naprawdę sporo.Kurs zakończyło oficjalnie Goodbye Party, zorganizowane przez organizatorów kursu. Idea była prosta - każdy uczestnik kursu przynosi ze sobą dowolną potrawę, tradycyjną dla swojego kraju. Ja z Jędrkiem byliśmy uzbrojeni w barszcz czerwony, nasi współlokatorzy Australijczycy w krewetki w panierce (nie wnikam na ile jest to tradycyjna potrawa Aussie). Impreza odbyła się na terenie politechniki i przyznam szczerze, pierwszy raz widziałem, aby organizatorzy i prowadzący zajęcia stawili się tak licznie i bawili się równie dobrze, co uczestnicy.
Dzień później wróciliśmy już do Valencii. Temperatura oczywiście oscylująca w granicach 30 stopni, na niebie żadnej chmurki. W tym fragmencie nie będzie już zdjęć, bo po prostu ich nie robiłem jeszcze, dopiero w przyszły weekend planuje większy trip po mieście z aparatem. Odnośnie samej uczelni i zajęć - przytłoczył mnie lekko ogrom tej uczelni. Wszystko znajduje się na jednym kampusie, wzdłuż którego idzie się pieszo z jednego końca do drugiego około pół godziny, co jest równe czterem przystankom tramwajowym po drodze. Na kampusie znajduje się kilka różnych wydziałów (w tym tutejsza ASP, która podlega pod Universidad Politecnica de Valencia (UPV), laboratoria, baza sportowa jakiej nie powstydziłby się niejeden polski klub, pływalnia, korty tenisowe, parkingi... a kolejne budynki są w trakcie budowy. Wychodzi się którymkolwiek z południowych wyjść i po drugiej stronie ulicy znajduje się kampus Universitat de Valencia (UV). Nie jest on tak dobrze zorganizowany, ale stylowo nie odstaje od ogromu UPV. Odnośnie zajęć - już od pierwszych zajęć dało się odczuć, że zagraniczni studenci będą traktowani częściowo po macoszemu, i tak jest na większości zajęć. Jeden wykładowca prowadzi dwa przedmioty, i choć teoretycznie nie są do siebie mocno zbliżone (Organizational Behaviour i Introduction to High Tech Marketing), to prawdopodobnie będą o tym samym. Nie wiem jak to wygląda od strony hiszpańskich studentów, ale muszę przyznać, że może na łódzkiej politechnice poziom zajęć nie jest o wiele wyższy, to jednak wymagania stawiane polskim studentom są większe. Plan zajęć mam dziurawy jak ser szwajcarski, ale nie zapobiegło to oczywiście temu, że dwa przedmioty nakładają się na siebie, będę musiał jeszcze wymyślić jak będzie to można ogarnąć. Oczywiście bałagan związany z erasmusami jest tutaj ogromny - w przypadku przedmiotu Operation Research jest prawdopodobne, że trafię do grupy hiszpańskiej zamiast angielskiej. Dlaczego dla mnie to takie ważne? Ponieważ jest to prawdopodobnie najtrudniejszy przedmiot w tym semestrze, z laborkami, związany z programowaniem etc. i sądzę że nawet po angielsku nie byłoby łatwo. A dlaczego nie mogę się zapisać do grupy anglojęzycznej? Ponieważ decyduje kolejność zapisów, i Hiszpanie otrzymali loginy do zapisywania się na zajęcia już w lipcu, podczas gdy obcokrajowcy przyjechali dopiero we wrześniu i grupa anglojęzyczna była już prawie zapełniona Hiszpanami chcącymi studiować po angielsku. Doceniam ambicje, ale co mają zrobić erasmusi, których język hiszpański jest na poziomie zerowym? Cieszę się że przynajmniej mnie taki problem nie dotyczy i najwyżej będę musiał włożyć więcej pracy w ten przedmiot.
Z dodatkowych aktywności - zapisałem się na próbne gry do regularnej drużyny piłkarskiej UPV. W poprzednim tygodniu była jedna, jutro czeka mnie kolejna i jeśli dobrze się spiszę, to jest szansa że będę grał w akademickiej lidze piłkarskiej. Szans dużych pewnie na to nie ma (ciężko jest się wykazać, kiedy gra się w obronie - pozycji, której nigdy nie preferowałem oraz kiedy gra się z Hiszpanami - jakby nie było, narodem aktualnych mistrzów Europy), ale sama przyjemność gry mi wystarcza. Dodatkowo, co sobotę gram w piłkę z Hiszpanami na kampusie Universitat de Valencia - dostałem zaproszenie od Hiszpana, który znalazł mnie na facebooku, i tak się zaczęło. Kontynuując wątek piłkarski - wiadomo, że w Valencii znajdują się dwie drużyny piłkarskie - Valencia Club de Futbol oraz Levante Union Deportiva. Pierwsza co roku wymieniana jest w gronie faworytów do zajęcia czołowych pozycji w Primera Division i zajmuje 4. miejsce w klasyfikacji najlepszych zespołów z Hiszpanii w historii, druga błąka się w Segunda Division. Opisywałem tutaj już swoje piłkarskie wakacje, teraz kontynuuje tę piłkarską pasję chodzenia na mecze, którą zaraził mnie Brat i wczoraj wybrałem się na swój pierwszy mecz na Estadio Mestalla - Valencia podejmowała Atletico Madrid, inną równie naszpikowaną gwiazdami drużynę, którą miałem już szansę oglądać w te wakacje podczas Emirates Cup w Londynie. Wrażenia z meczu - bilet kupiłem bez żadnych problemów w kasie klubu pół godziny przed meczem. Miejsce także wyjątkowe, bo pięć rzędów pod sektorem kibiców gości.Dzięki temu poznałem wszystkie przyśpiewki fanów Atletico, począwszy od "Hasta la muerte, Atletico, hasta la muerte" a skończywszy na "Puta Valencia". Aż żałowałem że mój hiszpański nie jest na tyle dobry, że mógłbym zrozumieć wszystko co śpiewali kibice gości. Stadion - widać po nim, że został oddany do użytku w 1959 roku, dwa lata po tym, jak rzeka Turia zalała większą część miasta i trzeba było na miejscu starego, zalanego stadionu wybudować nowy. Jednak mimo tego, jak na polskie standardy stadion ten jest ogromny a jego największą charakterystyką jest to, że trybuny są strasznie strome, ale dzięki temu nawet kiedy jest się na samym szczycie stadionu, widać doskonale co dzieje się na boisku. Nowy stadion Valencii, Nou Mestalla, na 75.000 miejsc miał zostać oddany do użytku we wrześniu tego roku (czyli już od początku tego sezonu), ale z powodu kłopotów finansowych bardziej prawdopodobnym terminem jest sierpień 2010, czyli sezon później. Mnie osobiście to bardzo odpowiada, bo obecnie na Mestallę mam 10 minut spacerkiem. Podróż na Nou Mestalla zajmie mi 20 minut - metrem.Ale odnośnie samego meczu - w porównaniu z angielską piłką, hiszpańska jest o wiele bardziej przyjazna dla kibica. Taktyka nie jest tutaj najważniejsza, akcje są porywające, co chwila ciągnie atak za atakiem i aż chce się bić brawo po kolejnych akcjach. Atmosfera na trybunach jest o wiele lepsza w Anglii, gdzie każdy emocjonuje się grą, krzyczy, dopinguje, w Hiszpanii ludzie są bardziej stonowani w swoim zachowaniu (nie licząc kibiców gości - wiadomo, że na wyjazdy jeżdżą tylko najzagorzalsi kibice). Najprostsza różnica pomiędzy dwiema najlepszymi ligami w Europie - lidze angielskiej najważniejsze jest nie stracić gola, w lidze hiszpańskiej - strzelić o jednego więcej niż przeciwnik. Mecz był fascynujący, padło sporo goli (2:2 po golu dla Atletico w 93'), na boisku oglądałem jednych z najlepszych piłkarzy w Europie. Pierwszy mecz na Estadio Mestalla i na pewno nie ostatni.Następny mecz - prawdopodobnie Barcelona i nie mogę przegapić tego widowiska. I jeszcze tylko ostatnia rzecz dotycząca kibicowania w Hiszpanii - po ulicy można chodzić w koszulce dowolnej drużyny i nie musisz się bać, że cokolwiek Ci się stanie, nawet na stadionie widziałem ludzi w koszulkach Barcelony. Na stadionie podobnie - pomimo iż siedziałem pięć rzędów pod kibicami Atletico i pomiędzy mną a nimi nie było żadnej policji czy ochrony, to po prostu wiedziałem, że nic mi się stać nie może. Na mecze chodzą dosłownie całe rodziny, z małymi dziećmi. Nie ma tak surowych restrykcji jak w Anglii - można wnieść dowolne picie, jedzenie, flagi (swoją drogą widziałem jedną flagę Polski w sektorze Ultras Valencia), nie ma z tym żadnego problemu. Na sam koniec jeszcze tylko jedna rzecz, typowa dla Hiszpanii - godzina rozpoczęcia meczu. Wczoraj była to 22:00 i stadion był pełen. Za dwa tygodnie, kiedy Valencia podejmie Barcelonę, pierwszy gwizdek zagwiżdże o północy... Dla mnie jest to (jeszcze) nie do pomyślenia, dla Hiszpanów jest to jak najbardziej normalne.
¡Hasta pronto!