10 marca 2009

Relacja: Coma

Kto: Coma (support: Lemon Dog)
Kiedy: 07.03.2009
Gdzie: Wytwórnia, Łódź

Relacje lecą jedna za drugą, jednak pomiędzy koncertami był tydzień czasu, który spędziłem głównie lecząc swoje zjechane po opisanym wcześniej koncercie Happysadu & Much gardło oraz zdając egzamin językowy z hiszpańskiego na wspaniałą ocenę 4,5 (musiałem się pochwalić ;-) ). Podczas tego tygodnia przerwy przygotowywałem się na koncert Comy, przesłuchując kilkukrotnie Hipertrofię, i patrząc z perspektywy minionego koncertu widzę że nie było to potrzebne działanie. Ale o szczegółach za chwilę...

(fot. M. Kucharczyk)
Najpierw wspomnę kilka zdań o miejscu i organizacji koncertu. Odbył się on w klubie Wytwórnia działającym przy studiu filmowym Toya, byłem tam pierwszy raz po bardzo długiej przerwie, podczas której wyremontowano cały obiekt i nadano mu zupełnie inny wymiar. Zaskoczyłem się bardzo pozytywnie, bo lokal przygotowano perfekcyjnie do pełnienia roli hali koncertowej. Przede wszystkim - RE-WE-LA-CYJ-NA akustyka. Podczas grania zarówno supportu, jak i samej Comy słychać było każdy dźwięk. Pod względem aranżacji dźwięku był to koncert ze ścisłej czołówki w moim osobistym rankingu koncertów.
(fot. Bloo & kASj0)
Dalej kolejne plusy o miejscu koncertu - wysoki strop, dwa rzędy balkonów dookoła sali, rewelacyjne oświetlenie sceny i umiejętne wykorzystanie tego w czasie koncertu. Inną bardzo ważną sprawą dla mnie był zakaz palenia i picia na sali, sam widziałem jak ochroniarze w zdecydowany, ale i grzeczny sposób wyprosili kilka osób z papierosami na zewnątrz, a napić się można było w każdej chwili, ale tylko w cichym barze. Zwróciłem na to uwagę dopiero po powrocie, kiedy to z ogromnym zaskoczeniem odkryłem, że moje ubranie nie jest przesiąknięte dymem nikotynowym jak to zawsze wcześniej bywało.
Kolejną bardzo pozytywną rzeczą było świeże powietrze w sali, w której znajdowało się około dwóch tysięcy ludzi. Ze sprawnym opuszczeniem lokalu także nie było żadnych problemów i to pomimo faktu, że otwarte były tylko wąskie drzwi. Naprawdę mam ogromny podziw dla osoby zarządzającej Wytwórnią, rewelacyjna praca i mógłbym tak wychwalać jeszcze długo.
Ale żeby nie było tak kolorowo, były także uchybienia. Przede wszystkim brak szatni - mnie to problemu nie robiło żadnego, bo nakrycie zostawiłem w samochodzie, ale dla wielu osób był to duży problem, który uniemożliwił zabawę. Drugim negatywem była wysokość sceny, która jest ustawiona po prostu za nisko. Całe szczęście że jestem wysoki i stałem bardzo blisko sceny, dlatego nie miałem problemu z obejrzeniem całego koncertu, ale już osoby średniego wzrostu stojące nawet stosunkowo blisko barierek miały z tym niemały problem.
Ok, dość o samym lokalu, czas przejść do tego, po co ci wszyscy ludzie zgromadzili się w jednym miejscu - koncertu Comy, a przed nim innej łódzkiej kapeli Lemon Dog. Zacznę od supportu właśnie.
Szczerze powiem że sam zespół mnie nie zachwycił, ale także nie rozczarował. W skrócie ich styl mógłbym opisać zbliżonym do Normalsów, ale o wiele mniej zróżnicowani w swej twórczości, jednakowi w każdym kawałku, chociaż nie można im odmówić melodyjności. Występ kapeli Lemon Dog jako support ani na plus, ani na minus. Bywały gorsze supporty, także i przed Comą ;-)
Słuchając w przerwie Nickelback ciągle zastanawiałem się, jak publiczność przywita Comę. Wprawdzie był po drodze jeszcze jeden koncert w Łodzi, ale i tak patrząc na twarze ludzi zgromadzonych w wytwórni widziałem, że przyszli oni posłuchać po-hipertroficznej Comy po raz pierwszy. Zastanawiające było to, że stosunkowo bardzo długo trzeba było czekać, aż publiczność zaczęła wywoływać sam zespół, bo pierwsze okrzyki pojawiły się dopiero po około 20 minutach od zejścia Lemon Doga ze sceny, kiedy większość sprzętu już tylko czekała na muzyków.Ale w końcu pojawili się na scenie, i od samego początku zaskoczyli wszystkich którzy byli na Comie po raz pierwszy tej wiosny. Na scenie pojawił się Piotr Rogucki i zaczął... gotować rosół. Wrzucił do przygotowanego garnka warzywa, kurczaka i chwilę później chłopaki zaczęli koncert.
(fot. M. Kucharczyk)
Mimo wszystko w poprzednim zdaniu słowo "koncert" przyszło mi z trudem. Dlaczego? Bo publiczność była raczej świadkami spektaklu, na który nie miała żadnego wpływu niż pełnego energii i interaktywnego koncertu. Zerowy kontakt z publicznością aż do bisów. To było doskonale zaprogramowane widowisko, z wyświetlanymi na ogromnym ekranie za sceną grafikami, z rewelacyjną grą świateł, ale mimo wszystko - spektakl, nie koncert. Praktycznie dźwięk w dźwięk był to ten sam materiał, który Coma zarejestrowała w studiu. Każdy przerywnik, każdy utwór - to co zrobiło na mnie niesamowite wrażenie to moment, w którym w czasie grania "Zero Osiem Wojna" na ekranie puszczono teledysk do tego właśnie utworu, który szedł idealnie jednocześnie z tym, co grali panowie z zespołu. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego, a takich momentów tego wieczora było więcej.
(fot. M. Kucharczyk)
Napisałem że zagrali cały materiał z Hipertrofii, zatem przytoczę setlistę, przerywników nie liczę jako utworów:
- Wola istnienia...
- Lśnienie
- Transfuzja
- Nadmiar
- Trujące rośliny
- Osobowy
- Emigracja
- Zero Osiem Wojna
- Pożegnanie z mistrzami
- Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopców
- Ekhart
- Zamęt
- Widokówka
- Parapet
- Popołudnia bezkarnie cytrynowe
- Cisza i ogień
- Archipelagi
--
- Pierwsze wyjście z mroku
- Tonacja
- System
- Skaczemy
- Zbyszek
Zanim przejdę do ostatnich pięciu utworów to opiszę krótko swoje (i z tego co zdołałem zaobserwować dookoła siebie także wielu innych osób) spostrzeżenie dotyczące samego hipertroficznego repertuaru. Przede wszystkim odczucia co do trzeciej płyty Comy mam takie same jak przed tym koncertem - tak jak pisałem wcześniej w ogóle nie przypadła mi do gustu, a co więcej, uważam że jest po prostu słaba, a podczas jej tworzenia zabrakło choćby jednej takiej osoby (np. od wydawcy), która spojrzałaby na płytę obiektywnym okiem i powiedziała wprost "ten utwór nie wchodzi na płytę", a pewnie nieraz by to zdanie padło. Ale nie ma co gdybać, płyta już dawno ukazała światło dzienne, jednak na koncertach również nie można powiedzieć że ta muzyka broni się sama. Momentami było po prostu... nudno, co jest nawet dla mnie czymś niespotykanym, żeby użyć te dwa słowa - "Coma" i "nudno" - w jednym zdaniu, ale to prawda. Chwilami większą atrakcją niż to co działo się na scenie, zwłaszcza dla męskiej części publiczności (a działo się poza grą świateł niedużo), była dziewczyna na balkonie tańcząca w samym staniku... Widziałem także grymas niedowierzania i zniesmaczenia, kiedy w utworach "Nadmiar", "Osobowy" i "Parapet" gitarzysta Marcin "Kobez" Kobza zamiast grać na gitarze... skreczował.
(fot. Bloo & kASj0)
Podobnie odczucia tyczą się gitary basowej - przed wydaniem Hipertrofii bas był jednym z najważniejszych instrumentów, obecny w każdym kawałku, bardzo wybijał się ponad muzykę. Jako basista zwracam na to szczególną uwagę i podczas tego koncertu na grę basu zwróciłem dopiero przy... "Zbyszku", czyli ostatnim utworze, przy solówce Matuszaka, swoją drogą niesamowitej. Co do samego basisty jeszcze to muszę wrócić do jego wokalu w "Emigracji". Na płycie wykonuje on chórki do śpiewu Roguca, natomiast podczas samego koncertu miał możliwość samodzielnego zaśpiewania i przyznam szczerze że jestem w szoku. Mało kto chyba wiedział, że Rafał Matuszak ma tak rewelacyjny głos... Szkoda tylko że dostał tak niewdzięczny tekst do zaśpiewania, bo "z niewiadomych mi powodów" kiedy rozglądałem się na boki kiedy on śpiewał, nikt więcej nie śpiewał razem z nim "chciałbym homo się stać seksualny". Dodatkowo jeszcze w tamtym momencie te różowe oświetlenie sceny...
Zanim przejdę do bisów, jeszcze tylko kilka komentarzy o tych milszych momentach koncertu. "Trujące rośliny" wypadły, podobnie jak na płycie, rewelacyjnie; "Ekhart" - w końcu przekonałem się do tego utworu; "Popołudnia bezkarnie cytrynowe" - rewelacyjny utwór; "Transfuzja", podobnie jak jeszcze przed wydaniem Hipertrofii, została świetnie zagrana podczas koncertu; i na koniec "Cisza i ogień" - pomimo chorego gardła nie mogłem się powstrzymać i musiałem odśpiewać całość...
Po zagraniu całej płyty panowie zeszli ze sceny i po długim czasie nawoływania pojawili się na scenie i zagrali 5 utworów z pierwszych dwóch płyt. Przyznam szczerze, że zarówno dla mnie, jak i dla ogromnej większości zgromadzonych osób koncert zaczął się dopiero w tym momencie. A i tak nie zagrali skandowanego "Leszka Żukowskiego", "100 tysięcy jednakowych miast" czy "Spadam"...
Wychodząc z koncertu i zaczynając analizę tego koncertu musiałem go porównać z innymi koncertami Comy na których byłem, a "trochę" się tego nazbierało przez 8 lat słuchania tego zespołu. Naprawdę mała grupa osób skakała podczas koncertu, a bywały takie koncerty kiedy choćby bez minuty przerwy wypełniona po brzegi cała sala skakała w rytm muzyki... Ludzie się nudzili lub stali w skupieniu, kontemplując... Nie wiem czy bardziej doświadczeni fani Comy chcą doświadczać takich koncertów. Osoby, które przyszły pierwszy raz na pewno były zachwycone tym koncertem. Cała reszta miała bardzo mieszane uczucia. Podsumuję jednym zdaniem, które znalazłem na oficjalnym forum Comy jako podsumowanie tego koncertu - "koncert udany, naprawdę, ale moje serce biło trochę zbyt wolno. Jednak." Zgadzam się z tym w 100%.
P.S. Więcej zdjęć tutaj i tutaj.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Teraz dopiero, po takim czasie zauważyłam, że zostałam zacytowana. Jestem zaszczycona :).