Kiedy aplikowałem na kolejny mecz naszej piłkarskiej reprezentacji z Litwą, nie spodziewałem się, jakie emocje i wydarzenia będą towarzyszyć temu spotkaniu. Dopiero na kilka dni przed samym meczem zrozumiałem, że nie będzie to kolejny nudny wyjazd, z typową relacją, kilkoma wywiadami i publicystyką, krytykującą styl kadry tudzież okoliczności, w jakim przyszło Polakom rywalizować z naszymi sąsiadami. Po przyjechaniu na cztery godziny pod stadion przed pierwszym gwizdkiem sędziego wiadomo było, że towarzyskie spotkanie w Kownie będzie obfitowało w wiele emocji. Mało kto chyba jednak spodziewał się, że będą one wyłącznie negatywne i niekoniecznie związane z wydarzeniami na boisku.
Nasi północno-wschodni sąsiedzi bardzo skrupulatnie przygotowali się do tego meczu, mając w pamięci spotkanie sprzed czterech lat, kiedy to w ramach II rundy Pucharu Intertoto Legia Warszawa pojechała do Wilna, aby zmierzyć się z tamtejszą Vetrą, zresztą litewska policja realizowała w piątek właśnie operację „Vetra”. Wtedy spotkanie zakończyło się już po pierwszej połowie, gdyż kibole z naszej stolicy zdemolowali większą część stadionu, Legia natomiast została ukarana za zachowanie swoich pseudokibiców dwuletnim zakazem gry w europejskich pucharach. Był to jeden z głównych powodów, dla których temu towarzyskiemu meczowi akompaniowały nadzwyczajne środki ostrożności. Litewska policja nie ograniczyła się tylko do zwiększonej liczny policjantów przy stadionie – już od samej granicy z Polską co kilka, kilkanaście kilometrów ustawiony był patrol policji, który wyłapywał samochody z polskimi kibicami. Autor artykułu został przez taki patrol zatrzymany dwukrotnie – raz w celu wylegitymowania, drugi raz z powodu przekroczenia prędkości, ale na szczęście zakończyło się tylko na upomnieniu, wskazaniu drogi na stadion i życzeniu miłej podróży. Dodatkowo zatrudniono dwie agencje ochrony, dlatego liczba funkcjonariuszy była niemal równa liczbie przyjezdnych kibiców, którzy wykupili komplet 1300 biletów przewidzianych dla gości plus wykupili pulę 700 biletów udostępnionych przez stronę litewską, która nie rozprowadziła wszystkich biletów wśród swoich fanów. Nieoficjalne liczby mówiły o 2000 kibicach z Polski - nieoficjalne, gdyż po wyłamaniu bramy wejściowej nikt już nikogo nie kontrolował.
Po dotarciu na sam stadion już na kilka godzin przed meczem wiadomo było, że nie będzie to spokojny wieczór i że lepiej na stadion nie przychodzić z całą rodziną. Litewscy kibice pojawili się stosunkowo późno, zaczęli zapełniać swoje sektory na godzinę przed meczem, natomiast Polaków można było zobaczyć i (przede wszystkim, niestety) słyszeć cały czas. Stadion narodowy w Kownie składa się z dwóch trybun – jednej długiej, dookoła 1/3 boiska oraz drugiej mniejszej, usytuowanej za jedną z bramek, oddzielonej od pierwszej murem. Patrząc na późniejsze wydarzenia, wybór tego obiektu na miejsce spotkania był najlepszą możliwą decyzją z logistycznego punktu widzenia, gdyż gdyby polscy kibole mieli bezpośredni dostęp do Bogu ducha winnych Litwinów, mogłoby skończyć się nie tylko starciami z policją. Dziennikarze ulokowani byli w dolnej części trybuny zajmowanej przez lokalnych kibiców, zatem widok na wydarzenia na sąsiedniej mieli doskonały. Ciągle łapię się na tym, że piszę „kibice” zamiast „kibole”, jednak szybko się poprawiam. Kibiców w Kownie była garstka i widząc, co się dzieje, szybko opuścili stadion lub nawet na niego nie weszli.
Polacy zapełnili swoją trybunę już na godzinę przed meczem i od samego początku zaczęły się problemy, głównie z wejściem na stadion. Litwini otworzyli tylko dwie bramki, co w połączeniu z uzasadnioną szczegółową rewizją przyniosło fatalny rezultat, jakim było przełamanie ogrodzenia przez napierający tłum, dzięki czemu na trybunę mógł wejść każdy, uzbrojony w co tylko chciał – noże, race, petardy. Już przed wejściem na stadion, w momencie przyjechania autokaru z reprezentacją Polski, piłkarze, przechodząc do szatni, mogli ujrzeć dantejskie sceny, kiedy to polscy kibole bili się nawzajem między sobą. Transparenty z celtyckim krzyżem (przez które kilkukrotnie przerwano mecze w polskiej Ekstraklasie), odpalanie petard i rac, skandowanie: „kto nie skacze, ten z policji” , „j... policję” oraz tradycyjna przyśpiewka o PZPN-ie były wałkowane niemal bez przerwy. Nikt chyba nie spodziewał się, że może być jeszcze gorzej, i to nawet przed rozpoczęciem meczu. Na trybunie prasowej dziennikarzy odwiedziła Agnieszka Olejkowska, rzecznik prasowy PZPN-u, i poinformowała o smutnym wydarzeniu, jakim było skatowanie kibica Cracovii przez kiboli z Białegostoku. Wg. pani rzecznik, nie spodobało im się, że wykrzykuje on hasła swojej drużyny i tylko interwencja ochrony prawdopodobnie zapobiegła śmierci kibica z Krakowa. Do tego wyrywanie krzesełek i ogrodzenia, regularna bitwa z policją.
Mylił się ten, kto myślał, że to koniec nieprzyjemnych wydarzeń na tamten wieczór. Kibice (znowu się zapomniałem) „Mazurka Dąbrowskiego” odśpiewali przy odpalonych kilkunastu racach, między hymnami zdołali przypomnieć swoje zdanie o PZPN-ie, a hymn Litwy początkowo zagłuszyli słowami: „gramy u siebie”, jednak szybko się opamiętali, gdyż zwłaszcza na Litwie ta przyśpiewka nie ma pozytywnego wydźwięku. Po opublikowaniu artykułu na iGolu, szczerze dobiły mnie komentarze. Jeden z pierwszych brzmiał „co masz do rac podczas hymnu?!”. Odpowiadam: wolę odśpiewać hymn na stadionie z podniesionym w górę szalikiem, niż przejmować się tym, że jakiś idiota obok mnie odpalił racę, co nie dość że stwarza pewne niebezpieczeństwo dla ludzi dookoła, to jeszcze mnie oślepia. Ale o czym ja w ogóle piszę - przecież osoba odpalająca race podnieca się wtedy jaka to jest zajebista, super i w ogóle „JP na 100%”. Żal, wstyd i szkoda czasu dla takich idiotów.
Pierwsza część spotkania upłynęła w stosunkowo spokojnej atmosferze, jeśli nie liczyć tych wszystkich rac, petard i innego rodzaju środków pirotechnicznych, które raz za razem odpalali kibole. Na nic zdawały się wielokrotne upomnienia spikera w języku polskim, apelującego o spokój. Jak się później dowiedziałem, oprócz tych wszystkich środków pirotechnicznych, w stronę policji leciały już od samego początku kawałki płyt betonowych, które kibole wyrwali z ziemi i po rozczłonkowaniu użyli jako broni. Pierwszy stracony gol, chwilę później drugi tylko dodały animuszu Polakom, którzy zamiast skupić się na dopingu, rozpoczęli swoisty festiwal burd i awantur. Gdyby nie przezorność Litwinów, zapewne bylibyśmy świadkami powtórki z Wilna. Na szczęście zniszczona została tylko jedna trybuna, a nie cały stadion...
Cała druga część spotkania upłynęła w atmosferze możliwości przerwania spotkania w każdym momencie. Litwini w żaden sposób nie prowokowali, oddaleni na bezpieczną odległość nie odpalali rac, nie rzucali przedmiotami, nie skandowali obraźliwych haseł pod niczyim adresem, w przeciwieństwie do Polaków. Jedynym zarzutem pod adresem gospodarzy mogła być zła organizacja wspomnianego wejścia na stadion oraz duża prewencja, jaką było przykładowo zatrzymywanie jeszcze przed spotkaniem głośno zachowujących się kibiców. Na kwadrans do końca spotkania sędzia musiał jednak na chwilę przerwać mecz, gdyż największy tego dnia pokaz pirotechniczny dali pseudokibice z Polski, którzy obrzucili racami policjantów stojących poniżej. Kibice z dolnej trybuny po tym wydarzeniu już na stałe opuścili swoją trybunę, rezygnując z oglądania końcówki spotkania, słusznie bojąc się bardziej o siebie, a ich decyzja była także spowodowana dużą ilością gazu łzawiącego, rozpylonego w tamtym rejonie. Co kilka minut słychać było strzały z broni gładkolufowej, a sami kibole obrzucali z najwyższych rzędów policjantów stojących także za trybuną, co można obejrzeć pod tym adresem. Kuriozalnie i niepoważnie, żeby nie powiedzieć: żałośnie, wyglądało w tej sytuacji odśpiewanie przez polskich kibiców „Mazurka Dąbrowskiego” w okolicach 80. minuty – oprócz małej grupki prawdziwych kibiców, pozostali na trybunie kibole nie mieli z postawą prawdziwego przyjaciela polskiej reprezentacji nic wspólnego. Po końcowym gwizdku sędziego polscy piłkarze podeszli jeszcze podziękować nielicznym kibicom pozostałym na trybunie... tylko nikt do końca nie był pewny tego, za co można im było dziękować.
Mecz udało się ostatecznie doprowadzić do końca i Litwini wygrali z Polską 2:0, a kilkanaście minut po zakończeniu spotkania opróżniła się także trybuna gości, ukazując wszystkim obraz jak po bitwie. Powyrywane krzesełka, liczne kamienie i pozostałości po racach pozostawione na bieżni przed trybuną, zdemolowane ogrodzenie... Dziennikarze próbowali po spotkaniu dowiedzieć się od polskich piłkarzy, co sądzą o zachowaniu kibiców, którzy będą zapewne obecni także podczas Euro 2012. Litwini pojedynczo opuszczali szatnię, chętnie udzielając odpowiedzi swoim rodakom, natomiast do polskich dziennikarzy podeszło tylko pięciu członków kadry Franciszka Smudy. Pierwszy pojawił się Jacek Zieliński, który przez kilkanaście minut udzielał wyczerpujących wypowiedzi, jednak jego wypowiedź była przerywana kilkukrotnie przez napastliwego kibica, który chciał się koniecznie dowiedzieć, jak się czuje pan Jacek – ochrona litewska nic sobie z tej sytuacji nie robiła i nawet nie chciała odsunąć dociekliwego kibica. Kolejni pojawili się Grosicki, Lewandowski, Błaszczykowski i Głowacki, wszyscy pozostali przemknęli się grupkami za kolegami, ignorując dziennikarzy. Pomocnik Sivassporu nie chciał w żaden sposób skomentować zachowania polskich kibiców, podobnie jak obrońca Trabzonsporu, Głowacki, który poprosił o pytania dotyczące samego spotkania. Od odpowiedzialności za kibiców nie uciekł natomiast kapitan kadry, Kuba Błaszczykowski, który szczerze przyznał, że było mu wstyd za kibiców i nie wyobraża sobie, że taka sytuacja może się powtórzyć za rok na polskich stadionach, podziękował jednak tej niewielkiej grupie kibiców, którzy naprawdę chcieli tego dnia dopingować jego i jego kolegów.
Opuszczając godzinę po zakończeniu spotkania stadion, czułem przede wszystkim wstyd, że takie bydło (przepraszam za słownictwo, ale inaczej się tego nie da nazwać) to także Polacy. W myślach pojawiało się przede wszystkim pytanie: po co? Pod moimi artykułami widziałem wiele uwag pod moim adresem, nie będę ich nawet przytaczał, bo szkoda na to czasu, nie są tego warte. Z reguły nie czytam w ogóle komentarzy pod moimi publikacjami, to był wyjątek. Ciekawe było np. poinformowanie mnie, że za pomówienie w sprawie bójki kibiców zostanie mnie personalnie wytoczony proces... Inne komentarze podawały powody awantur: Litwini pierwsi zaczęli (no faktycznie, policja rzuciła się na Bogu ducha winnych kibiców, którzy szli tylko w kominiarkach/szalikach na twarzy i niszczyli tylko co im się nawinęło po drodze, więc faktycznie, bez powodu), obrona Polaków na Litwie (wspaniały pomysł, krucjata na Litwę... czy tylko ja uważam, że takie sprawy pozostają w gestii polskich kolejnych rządów, a nie grupy bandytów?), czy też właśnie zła organizacja wejścia na trybunę (istotnie, przecież nie powinni byli wszystkich przeszukiwać, powinni byli wpuszczać każdego ze swoimi nożami, racami i innymi elementami stadionowego wyposażenia)...Najgorsze w tym wszystkim było to, że te komentarze to nie były żarty - ci wszyscy ludzie pisali poważnie, wspominając jaki to udany wyjazd zaliczyli, ile mord obili, ile kamieni wyrzucili...
Po spotkaniu pozostał zatem duży niesmak, który był spowodowany zarówno wynikiem meczu, jak i zachowaniem pseudokibiców. Kolejna potyczka z Grecją, nie była powtórką z Kowna, większość kiboli nie jest w stanie opłacić takiego wyjazdu, i całe szczęście. Zostaje nam tylko zastanowić się, co zrobić, abyśmy nie byli już świadkami podobnych wydarzeń, które nie przynoszą Polsce chluby – zarówno pod względem sportowym, jak i przede wszystkim zachowania kibiców. Czy aż tak się zmienili się oni od mistrzostw świata w Niemczech, kiedy pomimo słabej postawy reprezentacji, byli oni z kadrą na dobre i na złe i byli stawiani za wzór piłkarskich kibiców, mimo iż kadra również przegrywała, a oczekiwania były jeszcze większe? Pozostaje nam tylko wierzyć, że zajścia w Kownie były tylko pojedynczym przypadkiem i jeszcze długo nie będziemy świadkami podobnych wydarzeń. Najbardziej szkoda tych prawdziwych kibiców, którzy naprawdę chcieli wesprzeć naszą reprezentację i przejechali szmat drogi, aby zobaczyć, jak grupa 100-200 (?) pseudokibiców stawia sobie za punkt „honoru”, żeby zdemolować stadion i sprawdzić się z policją. Szkoda także, że zapewne po raz kolejny polskie władze zmarginalizują sprawę i na kilkanaście miesięcy przed Euro 2012 nic się w tej strawie nie zmieni. Dzień po meczu widziałem premiera Tuska, mówiącego że do takich sytuacji nie wolno dopuszczać... i co dalej, panie premierze? Co w związku z tym? NIC, sterta słów, nic więcej. Jak zawsze. Pozostaje tylko modlić się, żeby po Euro 2012 ktoś mądry z rządzącego wtedy ugrupowania poszedł po rozum do głowy i rozwiązał to stowarzyszenie leśnych dziadków, zwane PZPN-em, i utworzył na jego miejscu podobnego tworu, jak zrobili Anglicy, tworząc English Football Association. Wykluczenie z międzynarodowych rozgrywek? Proszę bardzo, unikniemy kolejnych kompromitacji. Postawić na czele kogoś, kto się zna na zarządzaniu, nie ma układzików, i będzie chciał wyciągnąć polski futbol z tego bagna. To jedyne sensowne rozwiązanie, jakie jest aktualnie możliwe, z zastrzeżeniem, żeby nie pozwolić wrócić do władzy tego samego „betonu”, który aktualnie rządzi w polskiej piłce.