Nie będę w najbliższym czasie pisał już o Portugalii, odwlekę opis mojej podróży w czasie o czas nieokreślony, zamiast tego kartka z kalendarza z ubiegłego i początku obecnego miesiąca.
Poniedziałek, 1 marca 2010: Miesiąc nie mógł się chyba zacząć gorzej. Kolejny mecz w piłkę, kolejna bolesna kontuzja - tym razem ofiarny wślizg kosztował mnie utratę sporej części skóry z okolic uda, rana wygląda niezbyt okazale, mam nadzieję że szybko się zagoi, bo w czwartek kolejny mecz...
Czwartek, 4 marca 2010: Nadzieja matką głupich. Z bólu nie mogłem zasnąć, ledwo co mogę chodzić, a co dopiero mówić o graniu... Teraz czas na wyleczenie wydłużyłem do Las Fallas - największego święta regionu w roku, polegającego na spaleniu w piątek, 19 marca, dniu św. Józefa figur zwanych Ninots, które zespoły mieszkańców budują przez cały rok... Już nie mogę się doczekać ;-)
Sobota, 6 marca 2010: Świetna impreza! Vaclav, erasmus z Czech zaprosił mnie na imprezę zwaną "Winetasting". Każdy z 30 gości przyniósł butelkę wina i każdy musiał później skosztować każdego wina i ocenić które wino było najlepsze. Pełna kultura, ja przyniosłem butelkę różowego wina zakupioną podczas wycieczki do wytwórni oliwy w listopadzie, przynajmniej miałem pewność że nikt nie przyniesie takiej samej :-) I jeszcze jedna uwaga - po skosztowaniu pierwszych dziesięciu butelek, wszystkie pozostałe zaczęły smakować tak samo - równie dobrze ;-)
Niedziela, 7 marca 2010: Wczoraj byłem na Plaza da Ayuntamiento na Cabalgata del Ninot - wielka parada z pochodem prezentującym Ninots jakie będą wystawiane i palone podczas Las Fallas - imponująco i żartobliwie, np. pochód złożony z "gladiatorów" Realu Madryt z tarczami ze złotym symbole € zamiast herbu, symbolizującym chore pieniądze wydane tego lata na transfery; pochód pijących, bawiących się młodych ludzi i auta z otwartym bagażnikiem z którego dochodziły ogłuszające dźwięki - typowy botellon :-) i cała masa innych. W całym mieście czuć już atmosferę zbliżającego się święta, a ja odliczam dni do przyjazdu rodziców - 8.
Poniedziałek, 8 marca 2010: Wyjątkowo w poniedziałek (nagromadzenie się meczów w terminarzu z powodu europejskich pucharów) mecz Valencii, tym razem z Realem Racingiem Santander. Dotychczas nie byłem na meczu z mniejszą ilością goli niż przynajmniej dwa, tym razem musiałem po raz pierwszy w Hiszpanii obejrzeć bezbramkowe widowisko, którego bohaterem był... bramkarz Valencii, Moya, który uratował kilkukrotnie punkt dla Nietoperzy. Przynajmniej widać koniec sezonu - Mestalla zapełnia się przy każdym meczu prawie całkowicie, Valencia ciągle w grze w europejskich pucharach i wysokie 3. miejsce w Primera Division, będzie ciekawy finisz sezonu.
Środa, 10 marca 2010: Bilety do Maroka kupione! 7-15/04, Valencia->Madrid, Madrid->Fez, Marakesz->Madrid, Madrid->Valencia, mam nadzieję że będzie super, a loty kosztowały mnie stosunkowo śmieszne pieniądze - 50€, z czego 20€ z tej sumy kosztowały mnie płatności kartą... :-) Myślałem że po wycieczce do Portugalii nic w tym roku nie przebije tamtego tripa, ale opcja podróży przez pustynię dżipami i na wielbłądach działa na wyobraźnię ;-) Pierwsza wizyta w Afryce :-)
Czwartek, 11 marca 2010: Coś nieprawdopodobnego. W sześciu ostatnich meczach gracze Valencii dostali 5 czerwonych kartek, tym razem skończyło się na 1-1 u siebie z Werderem Brema. Emocjonujący mecz głównie z powodu tego, z kim poszedłem - na 13 osób, 7 to byli Niemcy i dopingowali wiadomo którą drużynę, swoją drogą podziałało to mobilizująco na Hiszpanów siedzących w naszym sąsiedztwie, bo zaczęli ich momentami przekrzykiwać. Mecz ciekawy, wynik wypaczony na korzyść Niemców przez sędziego... Czekamy na rewanż. Co warte odnotowania - pierwszy (i zapewne ostatni ;-)) mecz Asi na Mestalli.
Poniedziałek, 15 marca 2010: Las Fallas oficjalnie rozpoczęte! Wczoraj wybraliśmy się "całym mieszkaniem" (ja, Jędrek, Pioterk i Stuart) na Carmen (Stare Miasto) zobaczyć najładniejsze ninotsy - niesamowite święto! Zdjęcia nawet tego dobrze nie oddają, wszędzie słuchać huk petard, wszędzie światła, hałas miasta, wydaje się jakby nagle liczba mieszkańców się podwoiła tylu przyjechało turystów.
Odnośnie turystów - dziś w nocy i moi turyści w końcu przylecą do Valencii - już nie mogę się doczekać rodziców :-) I tylko szkoda że Brat nie dał rady także dotrzeć... Wciąż nie mogę się go doprosić o jakiekolwiek szczegóły kiedy wyobraża sobie przylot. Cóż, trudno, jego strata... Chciałem tylko żeby w te wakacje - czyli jedyny okres poza Świętami Bożego Narodzenia kiedy się widzimy - to on spędził trochę czasu u mnie, a nie tak jak zawsze ja u niego.
Wtorek, 16 marca 2010: Rodzice w końcu dotarli! Co prawda w środku nocy, ale na szczęście cało i bezpiecznie. Przywieźli także oczywiście mnóstwo prezentów (czyt. prowiantu :-) ), a teraz czas zrealizować plan na najbliższy tydzień. Zaczynamy oficjalnie świętować Las Fallas! ;-)
Czwartek, 18 marca 2010: Wczoraj w końcu wybrałem się do Oceanarium w Valencii, największego w Europie. Czekałem na to aż do marca z wiadomego powodu - na sponsorów :-) Baaardzo sympatyczne miejsce, podobnie jak Muzeum Nauk niepodali.
Dzień później, tzn. dziś, razem z Jędrkiem i jego rodzicami, którzy również na czas Las Fallas przylecieli do Valencii, wybraliśmy się na corridę. Przyznam szczerze, uczucia mam jednoznaczne - byłem na corridzie dwa razy w życiu. Pierwszy i ostatni jednocześnie. Rozumiem, zabicie (zarżnięcie?) pierwszego byka mogło być interesujące. Drugiego też, bo mocno poturbował matadora. Ale trzeciego, czwartego, piątego i szóstego w identyczny sposób?! Coś odrażającego, i jeszcze reakcje publiczności, kiedy za każdym wbiciem żelaza w kark zwierzęcia wszyscy głośno krzyczeli "Ole!"... Nigdy więcej. Za to Las Fallas w pełni - nigdy wcześniej nie widziałem naraz tylu ludzi w Valencii, liczba mieszkańców spokojnie przekroczyła na czas święta dwa miliony. Turyści są wszędzie i zaczyna to być irytujące, kiedy chcesz przejść z jednego miejsca do drugiego...
Sobota, 20 marca 2010: Nie będę się rozpisywał o tych wszystkich atrakcjach jakie działy się w mijającym tygodniu, opiszę tylko samo zakończenie. Las Fallas kończy się zawsze 19 marca, w dniu Św. Józefa - w tym roku szczęśliwie wyszło że wypadło ono w piątek, więc był cały tydzień wolnego. Święto kończy się Cremą, wielkim festiwalem ognia podczas którego pali się wszystkie te figury, które można było oglądać przez cały miniony tydzień. Najpierw o 22 zaczyna się palić dziecięce Ninots - zrobione dla dzieci, "miniaturowe" - w cudzysłowie, bo tak naprawdę niektóre mają do 3-4 metrów wysokości i tylko w porównaniu z ich gigantycznymi "dorosłymi" odpowiednikami są miniaturowe. Później o 22:30 nastąpiło spalenie zwycięzców konkursu na dziecięce ninots, niestety nie mam pojęcia kto ten konkurs wygrał. Wszyscy jednak czekają z niecierpliwością na północ, kiedy to następuje początek wielkiej Cremy, podczas której spala się te ogromne ninots. My zostaliśmy na naszym osiedlu, Benimaclecie, zamiast iść na Plaza de Ayuntamiento i obserwować wszystko z odległości stu metrów, mogliśmy blisko domu mieć podobny widok. Całe przedstawienie skończyło się jednak bardzo późno, bo dopiero po 3 w nocy... A dziś z rana wyruszyliśmy wypożyczonym autem z rodzicami i Jędrkiem (którego rodzice zostali w Valencii i dziś po południu odlatują do Portugalii) na podróż do i po Andaluzji.
Poniedziałek, 22 marca 2010: No i po podróży - niesamowitej podróży! Po kolei. Najpierw Cordoba i niesamowita Mezquita - czyli po prostu Meczet - największa tak eklektyczna budowla w Europie, będąca w przeszłości świątynią pogańską, muzułmańską, a obecnie katolicką.
Później Malaga - urocze miasto nas Morzem Śródziemnym, w którym nocowaliśmy z soboty na niedzielę. Następny przystanek - Granada i wizyta w Alhambrze, słynnej ogromnej warowni górującej nad miastem. Później Cartagena (nie mylić z Kartaginą ;-)) i szybki powrót do domu... Super podróż, z Andaluzji została mi jeszcze tylko Sevilla, którą mam zamiar odwiedzić w następnym tygodniu, i jestem absolutnie zadowolony z moich podróży po Półwyspie Iberyjskim! Rodzice już pojechali, następny raz widzimy się zapewne w... sierpniu?
Środa, 31 marca 2010: I oto jestem w upragnionej Sevilli! Moment wybrałem genialny, a wszystko zaczęło się tak: najpierw pojechałem z Valencii do Madrytu, gdzie odebrałem na lotnisku Klaudię i Tomka (prawie jak w amerykańskim filmie ;-)) i następnie razem udaliśmy się do Sevilli, aby odwiedzić Kacpra i Klona. Pogoda w Sevilli doska, słonko grzeje, czuję że się spalę na tym słońcu i wcale mi to nie przeszkadza ;-) Przyjechałem do Sevilli w specyficznym okresie - Wielkanocy, która w Sevilli jest obchodzona najuroczyściej w całej Hiszpanii - pasos, tzn. procesje snują się po całym mieście, a wygląda to... strasznie, bo kondukty składają się z wiernych ubranych w stroje rodem z ku-klux-klanu...
Niedziela, 4 kwietnia 2010: Czuję się (i w sumie powinienem ;-)) jak na wakacjach... Sevilla jest piękna, czas mija z super ludźmi, wczoraj byliśmy nawet na meczu Sevilla - Tenerife i przekonałem się że w Hiszpanii jednak istnieje coś takiego jak głośny doping na trybunach! Widocznie to tylko taka domena Valencii/Mestalii że wszyscy siedzą cicho... Co nie zmienia faktu że musiałem zapisać kolejny plus po stronie Sevilli, ale w wojnie miast i tak wygrała Valencia ;-) Sorry, morze i plaża to dla mnie czynnik naprawdę decydujący ;-) Zły jestem na siebie strasznie bo spakowałem do Sevilli wszystko absolutnie... za wyjątkiem aparatu fotograficznego :/ No nic, na szczęście inna osoba ma. Co więcej - najdziwniejsza Wielkanoc w moim życiu, po raz pierwszy bez rodziny, za to wcale nie jest nierodzinna! Dziś było pieczenie mazurka (brawa dla Klaudii!), jutro jedziemy całą piątką stopem do Tarify do rodziny Kacpra - Tarifa to południowy przylądek Hiszpanii, bodajże także najdalej na południe wysunięty kraniec kontynentalnej Europy, zaledwie 13km od wybrzeża Maroka. Będzie się działo ;-)
Wtorek, 6 kwietnia 2010: No i oto jestem na chwilę w Valencii. Tarifa była doska, głównie z powodu jazdy stopem - ja jedyny jadąc w pojedynkę miałem chyba najdziwniejszą podróż kiedykolwiek. Hiszpan, były piłkarz, a obecnie agent nieruchomości, podwiózł mnie swoim Audi przez połowę południowego wybrzeża do samej Tarify, ale tak okrężną drogą i z ogromem przygód po drodze że aż mnie samemu nie chce się wierzyć że to się wydarzyło ;-) Ale moje ręce to doskonale potwierdzają - stojąc i próbując łapać stopa strasznie się spaliłem na słońcu, już teraz wiem że na dniach zacznie mi po raz pierwszy w tym roku schodzić skóra... A sama Tarifa? Pobyt u rodziny Kacpra super, miasto urocze i niesamowicie wietrzne - podczas mojego pobytu wiał wiatr o mocy 8 stopnii w skali Beauforta - piasek wbijał się w stopy jak igły a wiatr uniemożliwiał poruszanie się... a mimo to i tak grupka Polaków wykąpała się w takich warunkach w oceanie ;-) Później pożegnanie (jak ja tego nie cierpię...) i ekspersowy powrót z Sevilli do Tarify, tym razem już nie stopem, bo nie mogłem pozwolić sobie na jakiekolwiek opóźnienia spowodowane czynnikami niezależnymi ode mnie... Dlaczego? Bo już jutro z samego rana lecę na osiem dni do Maroka! Do napisania później, tym razem bym się zachlastał jakbym zostawił aparat w domu... ;-)