26 listopada 2010

Nie-Moja Coma

Ostatni raz, kiedy napisałem na tej stronie relację z koncertu, był ponad dwa lata temu - była to relacja ze współorganizowanego przeze mnie festiwalu RAIN. Na samym początku muszę zaznaczyć, że ten tekst będzie dość długi i  dopiero na samym końcu znajdzie się relacja z wczorajszego koncertu oraz że należę do tej chyba coraz liczniejszej grupy, która uważa, że Coma skończyła się po drugiej płycie. Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków zawierała utwory, o których można było powiedzieć, że jeśli nie wszystkie (mnie osobiście nie przypadły do gustu tylko "Nie ma Joozka" i "Schizofrenia"), to większość utworów była naprawdę dobra i osiągnęła wysoki poziom swojej poprzedniczki-debiutantki, Pierwszego wyjścia z mroku, albumu Demo (który również posiadam, jak wszystkie inne wydawnictwa zespołu) nie liczę. Jednocześnie był to ostatni album, na którym mogliśmy usłyszeć po raz ostatni tego Piotra Roguckiego. Dla mnie osobiście niezrozumiałe jest to, co się stało później, jak i dlaczego tak się zmienił, i co mogliśmy usłyszeć na Hipertrofii i kolejnych płytach - całkowicie zmieniony głos, w którym nie dało się już usłyszeć tego młodzieńczego buntu i pasji w jego głosie, którą zarażał wszystkich słuchaczy. Zmieniła się także muzyka - miejsce zasłużonego Tomasza Stasiaka zajął perkusista Normalsów, Adam Marszałkowski, teoretycznie dopiero przed Hipertrofią, a praktycznie już w czasie nagrywania partii bębnów na ZSWAŚZ, a okoliczności rozstania można określić jednym słowem - niesmaczne i niepasujące do wieloletnich kolegów, ale cóż, biznes to biznes.

Hipertrofia była dla mnie płytą, w porównaniu z poprzednimi, łagodnie mówiąc bardzo słabą - nieudane eksperymenty muzyczne, przeciętne teksty, niezrozumiała "fabuła" albumu i spośród wszystkich utworów na tym dwupłytowym wydawnictwie, zaledwie kilka na poziomie poprzednich albumów. Później była Coma Live, następnie Symfonicznie - przyznaję, udany projekt i bardzo widowiskowy - oraz anglojęzyczna płyta Excess, przeznaczona na zagraniczny rynek, zawierająca anglojęzyczne wersje wcześniej znanych utworów, z trzema nowościami. Zwłaszcza jedna z tych premier wzbudziła moje kontrowersje - utwór "F.T.P.", czyli "Fuck The Police". Dla mnie była to już naprawdę przesada, rozumiem, że muzycy prawdopodobnie chcieli zrobić sobie żart muzyczny, ale zupełnie im to nie wyszło - utwór muzycznie świetny, ale treścią idealnie wpasowujący się w idee "pokolenia JP100%", która odebrała ten utwór całkiem serio, nie mówiąc nawet o tym, jaki obraz tworzy Coma za granicami naszego kraju, nie tylko sobie, ale także między innymi mieście Łodzi - niedoszłej Europejskiej Stolicy Kultury.

Osobnym tematem jest reakcja publiczności przez te wszystkie lata. Zacznę od mojej skromnej osoby - na koncerty Comy chodziłem już dziewięć lat temu, kiedy bilety były po 3zł lub 5zł, albo nie było ich wcale. Pamiętam cotygodniowe słuchanie Listy Przebojów Radia Łódź Adama Kołacińskiego, który tak naprawdę jest ojcem sukcesu Comy - co tydzień, najpierw w Liście Niezależnych, a później po wydaniu PWZM, w regularnym głosowaniu Coma nie miała konkurencji, a głosami łódzkich słuchaczy "Sto tysięcy jednakowych miast" przez 53 tygodnie - ponad rok! - o ile mnie pamięć nie myli, było na pierwszym miejscu tejże listy, ustanawiając rekord notowań. Pamiętam także zaproszenie na koncert Comy w studiu Radia Łódź, byłem także w pierwszej setce fanów w pierwszym fanklubie Comy, "Onlyway", liczbę koncertów Comy, na których byłem można określić już na ponad trzydzieści. Ważna jest w tym wszystkim dla mnie także pewna osoba, nieobecna już w moim życiu, ale która sprawiła, że słuchanie Comy było wtedy tak wyjątkowe... Dlaczego to piszę? Nie, nie żeby się chwalić, bo z perspektywy czasu uważam, że nie ma już czym. Piszę to, aby przedstawić obraz kogoś, kto był z Comą niemal od samego początku i był także emocjonalnie związany z jej twórczością, i który nie rozumie co się stało z tym zespołem...

Do czasu Hipertrofii wszystko było w porządku, później to wszystko wybuchło. Rozmawiałem ze znajomymi, wielu z nich miało podobne zdanie do mojego, przeglądałem także forum Comy - zdania były bardzo podzielone, a ja sam zastanawiałem się, gdzie podział się ten chłopak, który nie tak dawno sam grał na gitarze i śpiewał poezję... Pomimo niezadowolenia "starych" fanów, Coma zyskała tysiące nowych, którzy usłyszeli o tej Comie, którzy wszyscy słuchają i jest taka fajna, a reszta się sama potoczyła. Kolejne płyty tylko powiększyły ten rozłam - osoby takie jak ja słuchały Comy głównie tylko z powodu dawnego przywiązania lub innych podobnych przyczyn, powodów zdobywania nowych fanów, oprócz popularności i braku porównania do dawnych koncertów i nagrań, ja osobiście nie jestem w stanie zrozumieć. Dla mnie takim swoistym "zapalnikiem" do napisania tej notki był wczorajszy koncert Comy w Wytwórni.
Przyznam szczerze, zaskoczyła mnie idea trasy akustycznej z asystą symfoników, co prawda tylko siedmiu, ale jednak, i to głównie ciekawość zawiodła mnie na ten koncert. Ceny biletów na występ łódzkiego zespołu już dawno przestały mnie dziwić - 65 złotych za bilet to dla mnie zdecydowanie za dużo, ale cóż, miałem nadzieję że będzie warto, ba! przed rozpoczęciem koncertu brałem pod uwagę możliwość kupienia biletu na drugi koncert w Łodzi, 18. grudnia...

Pierwsze co poczułem, wchodząc na salę, to zdziwienie - po raz pierwszy przyszło mi słuchać rockowego koncertu... na siedząco. Na scenie już czekały instrumenty, jednak co ciekawe, akustyczne. Przed sceną w rzędach były ułożone krzesła, wznoszące się coraz wyżej, aby fani z dalszych miejsc także dobrze widzieli scenę, a rzędy były w połowie "przecięte" przez drogę do tychże miejsc. Dodatkowo jedyne wyjście prowadziło przez przód sceny - aby wejść lub wyjść, słuchacze musieli przejść przed sceną - dziwne, ale i ciekawe rozwiązanie, gdyż kto chciał mógł usiąść na podłodze tuż przed sceną. Muzycy nie kazali na siebie długo czekać - najpierw weszli symfonicy, po chwili zespołowi instrumentaliści - Marszałkowski, Kobza, Witczak, Matuszak - a na samym końcu, już przy akompaniamencie muzyki, Piotr Rogucki. Zaczęli od "Turn Back The River", ale szczerze powiem, że rozpoznałem ten utwór dopiero po słowach - aranżacje utworów były tak różne w porównaniu z oryginałami, że trudno je było rozpoznać, ale było to zdecydowanie in plus - muzyka tego wieczoru była najlepszą rzeczą, jaką spotkała publiczność, co innego można natomiast powiedzieć o śpiewie. Dla mnie forma Roguca tego dnia była po prostu bardzo słaba - nie śpiewał normalnie, tylko momentami, kiedy się wydzierał do mikrofonu, dało się usłyszeć jego dawne "ja", albo po prostu śpiewał... normalnie, jeśli przyjmiemy za wzorzec jego aktualne brzmienie, tak różne od tego sprzed kilku lat. Wiele dźwięków nie był w stanie wyciągnąć, a dodatkowo był bardzo zdekoncentrowany i czuł się nienaturalnie na scenie - czy aż tyle kosztowała go kariera aktorska? Później było "Zero osiem wojna", "Świadkowie schyłku...", "Trujące rośliny", "Popołudnia bezkarnie cytrynowe" i  feralna "Tonacja", podczas której zawinił sprzęt i muzycy musieli po kilkunastu sekundach przerwać występ. Między utworami Roguc zabawiał publikę dowcipnymi uwagami, i było to chyba najciekawsze, co tego wieczoru zaprezentował. Po chwili panowie zaczęłl grać dalej, później przeszli do "Pierwszego wyjścia z mroku", kiedy to wokalista zaczął śpiewać tekst do... innego utworu! Po chwili przerwał po raz kolejny tego wieczoru występ i dopiero po chwili muzycy zaczęli grać ponownie, tym razem z właściwymi słowami. Jak dla mnie bardzo źle zachował się w tej sytuacji Roguc, tłumacząc się, że to ciągle przechodzący pod sceną fani (cytat) "idący na siku" tak go rozpraszają. Dla mnie ta argumentacja była po prostu śmieszna - nieraz potrafił opanować tysięczny tłum, nie zwracać uwagi na wspinających się na scenę nietrzeźwych fanów, a teraz nagle zaczęli mu przeszkadzać spacerujący fani? Absurd. Niepewność widać było także na twarzach samych instrumentalistów, którzy sami nie wiedzieli, czego spodziewać się po ich liderze. Dalej zagrali "Transfuzję" z tradycyjnie wyklaskanym początkiem, "System", rewelacyjną (!), gdyby nie wokal, "Daleką drogę do domu", "F.T.P." (podczas którego na scenie pojawił się nauczyciel angielskiego wokalisty, bez komentarza), "Zamęt", przeciętne "Spadam", "Nie ma Joozka", "Świętą", po czym zeszli ze sceny. Na bisy pod sceną pojawiła się grupka fanów, którym w ogóle nie przeszkadzała słabsza forma wokalisty. Bisy zaczęły się od "Pasażera", później było "F.T.M.O." i koncert zakończyło "Sto tysięcy jednakowych miast", podczas których lekko zawiodła łódzka publika - przyjęło się, że nawet na "normalnych" koncertach ludzie siadają przy tym utworze, choćby i na podłodze - wczoraj Roguc musiał przypomnieć o tym fakcie publiczności, która dopiero wtedy usiadła, ale może to także wina samego zespołu, który już bardzo rzadko bywa w rodzinnym mieście? Koniec koncertu bardzo mnie zaskoczył, in minus - zacząłem zdawać sobie sprawę, że takich osób jak ja, które potrafią obiektywnie, a przynajmniej krytycznie spojrzeć na formę zespołu/wokalisty danego dnia, jest bardzo mało pośród kilkusetosobowego grona na sali. Zabrakło przede wszystkim najważniejszego dla mnie "Leszka Żukowskiego" i "Cisza i Ogień", ale cała reszta setlisty została przeze mnie przyjęta pozytywnie. Po samym koncercie, wychodząc z sali, mogłem głównie usłyszeć "Ale było zajebiście!", "Odjazd!", etc... i powiem szczerze, zasmuciło mnie to bardzo. Dla mnie świadczy to o tym, że Coma doczekała się już takich fanów, którzy nie dbają o to, czy zespół zagrał super, przeciętnie czy żenująco, dla których zespół mógłby zagrać i kolędy, a byłoby cudownie, bo zagrała przecież sama Coma... Na szczęście w kolejce do szatni usłyszałem mimochodem także opinie podobne do mojej, a nawet ostrzejsze, jak chociażby że (cytat) "to była parodia, nie koncert", ale były to tylko nieliczne przypadki...

Ja nie mam już żadnych wątpliwości - przy tym łódzkim zespole trzyma mnie już teraz tylko samo wspomnienie dawnych, młodzieńczych, pięknych czasów oraz ogromny sentyment, nic więcej. Z przyjemnością będę wkładał do odtwarzacza płyty Pierwszego Wyjścia Z Mroku i Zaprzepaszczonej Siły Wielkiej Armii Świętych Znaków, oraz nie będzie mi przeszkadzać, że pozostałe płyty będą zakurzone leżały na półce... Szkoda. Wielka szkoda.
A tymczasem szykuję się na koncert Normalsów - już za trochę ponad tydzień, w tym samym miejscu, przynajmniej w tym przypadku wiem, że po zbliżającym się koncercie nie będę miał powodów do napisania podobnej notki. Do usłyszenia!
P.S. Wszystkie zdjęcia autorstwa yakrisa.

27 października 2010

Zwykła rozmowa przez telefon w tramwaju

Zdaję sobie sprawę, że bardzo dawno mnie tu nie było. Zdaję sobie sprawę, że na pewno są ważniejsze tematy do poruszenia, niż ten, o którym pragnę napisać. Dlatego też proszę o cierpliwość - dopiero niedawno udało mi się tak naprawdę ogarnąć samego siebie po powrocie z Valencii, i jak tylko uda mi się całkowicie wyjaśnić moją sytuację na uczelni, to zacznę regularnie pisać i nadrabiać zaległości, bo trzeba przyznać - nagromadziło się ich sporo.
Ale zanim do tego przejdę, opiszę tutaj jedną historię, która przytrafiła mi się... nie, której byłem świadkiem podczas mojej codziennej podróży na wcześniej wspomnianą uczelnię. Jadąc tramwajem, mój wzrok padł na dwudziestokilkuletnią dziewczynę, która rozmawiała przez telefon. Dziewczyna niczym szczególnym się nie wyróżniała, ale nie piszę tutaj, aby ją oceniać, tylko opisać. Niegdyś szatynka, obecnie z zafarbowanymi na ciemny blond długimi włosami z odrostami, średniego wzrostu, czarna kurtka - słowem, dziewczyna jakich wiele, nie będę tutaj aż tak bardzo skupiał się na detalach, bo też nie o to mi chodzi. Moją uwagę zwróciło to, co robiła - rozmawiała przez telefon, ale właśnie tym jak rozmawiała zwróciła moją uwagę. W prawej dłoni trzymała bilet oraz jednocześnie trzymała się nią poręczy, w lewej natomiast trzymała telefon, który miała przytknięty do... prawego ucha. Była bardzo pochłonięta rozmową, podejrzewam, że nawet gdyby coś się wydarzyło na ulicy, nawet nie byłaby tego świadoma. Wyglądało to wszystko na początku dość... normalnie, dopiero po chwili zorientowałem się, dlaczego "coś mi tu nie gra" - właśnie ten dziwny układ rąk, zupełnie jakby nie mogła przyłożyć telefonu do lewego ucha. Dodatkowo, trzymała telefon tak, że kciukiem zasłaniała częściowo obudowę, i na początku rozmowy wyjaśniła, że jej rozmówca może ją słabo słyszeć, bo jest w tramwaju...
Ale dlaczego ta właśnie dziewczyna tak zwróciła moją uwagę? Nie, nie była zupełnie w "moim typie", nie powiedziała też nic niezwykłego. Zacząłem o niej myśleć, bo w myślach posłużyła mi za przenośnię prezentującą swoją postawą, tym jak trzymała zwykły telefon, wielu z nas, zwykłych ludzi. Wielu z nas, zamiast szukać drogi do najprostszego, często najlepszego rozwiązania (czyt. przełożenia telefonu do drugiej ręki, ew. przyłożenia do drugiego ucha) decyduje się na to trudniejsze rozwiązanie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nie widzi prostszego rozwiązania, komplikuje sobie życie, podejmując błędne i dla osoby postronnej być może nawet błędne decyzje. Zamiast zatrzymać się na chwilę, przemyśleć całą sytuację, decydujemy się na rozwiązania trudniejsze, wymagające użycia bardziej zaawansowanych środków, marnujemy nasz czas i energię - często niepotrzebnie. Nie widzimy, że kiedyś już ktoś miał podobną sytuację, lekceważymy doświadczenia innych. Często też sami jeszcze bardziej utrudniamy sobie nasze zadania, tak jak i ona nieświadomie zasłaniała sobie mikrofon. Dopiero kilka przystanków dalej, kiedy zwolniło się miejsce, usiadła i przełożyła sobie telefon do prawej ręki, kończąc moje rozmyślenia... Wiem, że może przesadzam, ale czy naprawdę nie zdarza się Wam mieć podobnych sytuacji? Kiedy nawet nie w jakichś skomplikowanych procesach, ale w najprostszych czynnościach widzicie, jak osoby z naszego otoczenia komplikują sobie wydawałoby się proste życiowe sytuacje... Jak tak odebrałem tę sytuację w tramwaju, i na tyle dało mi to do myślenia, że postanowiłem na ten temat napisać, tak do zastanowienia się, do przemyślenia.

2 czerwca 2010

Kolejna kartka z kalendarza: kwiecień.

Piątek, 16. kwietnia 2010:  Pierwsze co zrobiłem do jedzenia po powrocie z Maroka to... zwykła pasta neapolitana. Naprawdę, może ciężko to zrozumieć, ale po ośmiu dniach pełnych wyrzeczeń w stylu "nie wezmę tego do ust do mój żołądek tego nie wytrzyma" jedyne czego pragnąłem to zwykły, codzienny obiad. No, może nie taki codzienny bo staram się ostatnio coraz bardziej urozmaicać sobie życie, ale - po prostu normalne jedzenie! Oczywiście żeby nie było tak wesoło - część z przygotowanego jedzenia którego już nie mogłem tknąć zostawiłem sobie na kolację/śniadanie zjadł Stuart, bo nie zorientował się że to nie jego... Potraktowałem to mimo wszystko jako obrazę dla moich umiejętności kulinarnych, no bo bez przesady, może nie jestem jakimś wybitnym talentem kulinarnym, ale mimo wszystko jego potrawy a moje to jak dwa światy...

Poniedziałek, 19. kwietnia 2010: Fiesta Polaca w Bolserii - klubie w Carmen, starym mieście. Dla kogoś kto nie jest w temacie - nie, to nie jest jakieś nie wiadomo jakie wydarzenie, co tydzień odbywają się takie imprezy, i co tydzień z inną narodowością w temacie, ale swoją drogą zaskoczyło mnie ilu Polaków jest w Valencii (tzn. w samym lokalu było ich kilkudziesięciu, wiadomo że nie wszyscy, ale zazwyczaj można łatwo na podstawie tego procenta obecnego na imprezie obliczyć mas o menos całkowitą liczbę). Pomimo iż początkowo nie miałem ochoty iść, około godziny 21 dałem się przekonać przez współlokatora (Polaka) i poszedłem - muszę zacząć chyba trochę ograniczać spontaniczność, bo jeszcze wejdzie mi w nawyk ;-) A sama impreza? Nic specjalnego, ale najciekawsze działo się kiedy już wracałem do domu - jak się później dowiedziałem, jeden z Polaków z którymi byłem na imprezie i z którymi się pożegnałem, po wyjściu z klubu zdemolował stojący nieopodal śmietnik... a potem dostał pałką teleskopową od policjanta ubranego po cywilnemu, a część jego rzeczy, jakie miał w kieszeniach znalazła się w leżącej nieopodal studzience kanalizacyjnej - złośliwość policjanta. A sam kolega dostał tak mocno, że poszedł później do szpitala, założono mu kołnierz ortopedyczny na kark i jutro prawdopodobnie idzie na policję złożyć zażalenie.

Wtorek, 20 kwietnia 2010: Najlepszy mecz w piłkę nożną jaki kiedykolwiek zagrałem i jaki kiedykolwiek zagram na erasmusie w Valencii, a nic czegoś takiego nie zapowiadało. Po powrocie z 3-tygodniowych wakacji ruszyły także sparingi erasmusów. Pierwszy mecz - remis 2:2, z czego jedna bramka to ewidentna moja wina - strata, kontra i ładny gol. W drugim meczu kapitan powiedział mi tylko, żebym spieprzał do ataku bo w obronie i tak ze mnie żadnego pożytku i... o takich decyzjach mówi się "strzał w dziesiątkę". Ale po kolei. Początek meczu i od razu szybko przegrywamy 0:2 - co było do przewidzenia, bo w poprzednim meczu ta drużyna wygrała 5:0. Ale nagle dzieje się coś dziwnego... Bramkarz drużyny przeciwnej (pewnie myśląc że jestem taki słaby) chciał się ze mną kiwać pod własną bramką, w trakcie "zwodu Zidane'a" jednak okazałem się sprytniejszy, przewidziałem co zrobi, zabrałem mu piłkę i wbiłem do opuszczonej bramki. Po chwili rzut rożny pod naszą bramką, wybicie, piłka trafia do mnie, stojącego na srodku boiska. Szybkie spojrzenie gdzie ustawiony jest bramkarz drużyny przeciwnej, podcinka i piękny lob nad bramkarzem z połowy boiska - zrobiło się nagle 2:2. Mija kilka sekund, akcja prawą stroną, Fotis z Grecji strzela mocno z ostrego kąta, ale strzał mu nie wychodzi i piłka leci wzdłuż linii bramkowej, i gdy nikt się tego nie spodziewa, nadbiegam na piłkę i z metra pakuję ją do siatki, kompletując hat-tricka w ciągu kilku minut. Po chwili po kolejnej kontrze posyłam górną piłkę do Ditmara z Niemiec, który bez problemu ją przyjmuje i strzela gola, nie dając szans bramkarzowi. Ale po chwili znowu sytuacja się zmienia - po naszych 4 golach, oni odpowiadają podobną serią i do przerwy przegrywamy 4:5. Po przerwie na boisko wchodzi za Waltera z Niemiec wchodzi Marokańczyk, nie pamiętam imienia i... zaczynamy grać ze sobą jakbyśmy się do tego urodzili. Notuję 4 asysty, wszystkie to dogrania właśnie do tego gościa, on wykorzystuje moje prezenty (3 z nich polegały tylko na dostawieniu nogi), jednak przeciwnik nie tylko temu się przygląda, ale także strzela nam w międzyczasie gole. Ostatnie akcje meczu, przegrywamy 8:9, dostaję piłkę na lewym skrzydle na wysokości środka boiska, mijam dwóch przeciwników, spoglądam na bramkarza i widzę że zostawił niepilnowany krótki słupek, strzelam bez zastanowienia i... gol, koniec meczu, remis, ale ja traktuję go jako personalne zwycięstwo. Podczas takich meczów mówi się, że wychodzi wszystko. Dla mnie miało to znaczenie też symboliczne - przede wszystkim udowodniłem sobie i innym, że potrafię - po ostatnich meczach, w których nie grałem nic przyszedł najlepszy, i to na oczach najlepszych; po drugie, był to mój pierwszy mecz po tragedii w Smoleńsku, a ja postanowiłem, że tym razem zagram w koszulce reprezentacji Polski. A, no i jeszcze Barcelona pobita w półfinale Ligi Mistrzów! Cholera, dla takich chwil naprawdę warto żyć! 

Środa, 21. kwietnia 2010: Sądziłem, że popołudniowa przebieżka do morza i z powrotem dobrze mi zrobi, jednak leżąc teraz i czując każdy mięsień - wiem już, że się myliłem. Coś jakby taka sinusoida powodzenia, nawet Lyon przegrał po katastrofalnej grze 0:1 z Bayernemw drugim półfinale Ligi Mistrzów, a ja zastanawiam się jakim cudem zdołał z taką grą zajść tak daleko... Hm, koniec meczu... Ok, spadamy do Asi na imprezę. Znowu spontanicznie, nawet żadnego alko nie kupiłem.

Czwartek, 22. kwietnia 2010: W poranki takie jak ten człowiek zastanawia się: "Po cholerę ja to zrobiłem?". Spokojnie, nic złego, po prostu nie jestem przyzwyczajony ani tym bardziej nie lubię, kiedy staję się piątym kołem u wozu. Ale cóż, kiedy przenosiliśmy się z parku do klubu byłem czwartym kołem i nic tego nie zapowiadało, pero la vida es dura y dura. W wolnym tłumaczeniu - shit happens. Tylko na niektóre osoby patrzę już chyba przez inny pryzmat. Dziś nocka przed laptopem, z filmami i pół kilo pistacji.

Piątek, 23. kwietnia 2010: Od środowego wieczora nie mogę się pozbyć tego z mojej głowy, po prostu nie mogę, ale jednocześnie wiem że nic tak nie oddaje mojego stanu rzeczy jak ta piosenka. Placebo, "Where is my mind?", genialny cover Pixies - genialny, jak zresztą wszystkie pozostałe z bonusowej płyty z coverami do Sleeping with ghosts z 2003 roku. Aż szkoda że nie mam tutaj ze sobą mojej kolekcji wszystkich płyt Placebo - przesłuchałbym je wszystkie, jedna po drugiej... A, nie przesłuchałbym. I tak nie mam wieży...

Sobota, 24. kwietnia 2010: Primo, przez ostatni tydzień czuję że zarobiłem wystarczająco punktów doświadczenia, żeby podnieść umiejętność Gotowanie na następny poziom - Zapiekanka serowa z szynką, Kurczak po chińsku, dziś Zapiekanka ziemniaczana z boczkiem (w wersji hiszpańskiej - z chorizo) i cebulą, po drodze wiele innych, na jutro idzą kalamary oraz (jeśli uda mi się kupić u chińczyka tanio formę do ciasta) Karpatka. Wszystki potrawy z wielkich liter, a co! W końcu prawdziwe dzieła ;-) Nawet współlokatorzy (dziś Stuart) zauważyli że moje potrawy osiągają coraz wyższy poziom... Kurde, fajnie gotować dla innych ;-)Z dodatkowych atrakcji - większą część dnia spędziłem śledząc na żywo rozgrywki w różnych ligach, głównie w lidze angielskiej - 3 obejrzane mecze w sieci, czwarty natomiast na żywo - kolejna wyprawa na Mestallę, tym razem na Deportivo de  la Coruña. Wynik - 1:0, po raz kolejny Villa (ile bym dał, żeby on albo Kun Aguero przenieśli się na Stamford Bridge - tak, stałem się zadeklarowanym kibicem Chelsea Londyn, mam nadzieję że jesteś z siebie dumny Braciszku ;), jednak co ciekawsze odnotowania - pierwszy mecz, na który poszedłem w samej koszulce Valencii (czyt. bez kurtki) i nie zmarzłem pomimo późnej pory rozgrywania meczu - po powrocie do Polski chyba tylko dzięki pamiątkowym biletom z godziną będę mógł uwierzyć, że można rozgrywać mecze o tak późnej godzinie. No ale, grunt że w końcu Hiszpanie nie patrzyli się na mnie jak na wariata (a przynajmniej większość z nich), ja natomiast na nich nie mogę przestać tak patrzeć ani na chwilę, bo jak inaczej określić zachowanie, kiedy przy temperaturze prawie 20 stopnii w nocy, ludzie chodza poubierani tak jak w Polsce podczas chłodnej jesieni?!Ale była także jeszcze jedna rzecz, tylko częściowo związana z futbolem, która sprawiła że nie byłem praktycznie obecny na tym meczu... Uświadomiłem sobie, że za półtora tygodnia pójdę na przedostatni mój mecz na Mestalli, a 16. maja, dwa dni przed przylotem Roberta, pójdę po raz ostatni na mecz Valencii... Z dwóch powodów jest to dla mnie smutne - pierwszy, mecze były jakby obok mojego erasmusa przez cały czas, chodziłem na nie tak często jak mogłem i chciałem, wiedziałem że będą jeszcze długo... a tu nagle dociera do Ciebie, że jeszcze tylko 4 mecze, 2 na Mestalli (z czego ostatni, z Tenerife, prawdopodobnie ostatni na "starej" Mestalli) i... koniec! Musisz czekać na mundial, a po nim... do domu... A druga rzecz, to że nie zabiorę Roberta na żaden mecz Valencii, nie odwdzięczę mu się za te wszystkie wyjazdy na Stamford Bridge, na Wembley, na Emiraty czy choćby do Reading, kiedy zapłaciliśmy więcej za transport niż za same bilety... Swoją drogą, 8. czerwca, stadion w Murcji, Hiszpania - Polska, ostatni sprawdzian reprezentacji Hiszpanii przed Mundialem - muszę zdobyć bilety/akredytację!

Poniedziałek, 26. kwietnia 2010: Hm, poczułem chyba po raz pierwszy coś na kształt żalu, że nie będzie mnie w Polsce podczas Juwenaliów. Żeby nie zrozumieć mnie źle - cały czas brakuje mi przyjaciół i znajomych, ale po 8 miesiącach można się już do tego w pewnym sensie przyzwyczaić, jednak teraz doszedł kolejny powód - zespoły jakie będą tam grały... Pomimo tego, że mogłoby być lepiej (i poprzednimi laty tak było), ale zespoły typu Happysad, Dżem, Carrion, Lipali i Sunrise Avenue to dla mnie byłaby gwarancja dobrej zabawy :-) No ale, pozostaje mi słuchać głosów z Łodzi ;-)Z jeszcze mniej przyjemnych wydarzeń - po 2,5 roku używania Windows Vista, musiałem niestety porzucić ten "wspaniały" system, gdyż w okresie intensywnego używania, system wieszał się średnio co 4 minuty, a podczas jego otwarcia i zamknięcia mogłem iść spokojnie i bez pośpiechu zrobić sobie herbatę i poczekać aż się zaparzy... Teraz czas na format C.

Wtorek, 27. kwietnia 2010: Nie pytajcie mnie jak. Nie pytajcie mnie skąd. Faktem jest natomiast, że dziś wieczorem w moim pokoju znalazłem... jaszczurkę. Była "przyklejona" do ściany pod oknem, kiedy tylko wszedłem do pokoju natychmiast zniknęła za szafą. Jak na wysokości 3. piętra mogła się znaleźć jaszczurka, i to jeszcze akurat w moim pokoju?Z newsów futbolowych - Olympique Lyon przegrał (a właściwie został rozgromiony) w półfinale Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium - nie dość, że z pucharów odpadł mój trzeci po Chelsea i Valencii ulubiony klub, to jeszcze z Niemcami i to w koszmarnym stylu. Mam tylko nadzieję, że jutro odpadnie też Barcelona.

Środa, 28. kwietnia 2010: Nie jest źle, a wręcz bardzo dobrze. Barca pokazała, że nie potrafi przegrywać, Mourinho pokazał, że jest genialnym trenerem (a ci co umniejszają jego zasługi, jak na przykład autor tego żałosnego i nie mającego prawie nic z prawdą artykułu, są po prostu śmieszni), a mnie samopoczucie wzrosło niesamowicie. Może się ktoś przyczepić, że cieszę się z cudzego nieszczęścia, ale to nieprawda - po pierwsze, cieszę się ze szczęścia Interu, po drugie, Barcelona już rok temu w półfinale z Chelsea pokazała, że bez pomocy sędziego nie zasługuje na finał i późniejszą wygraną z Manchesterem United. Dlatego cieszę się podwójnie, że Barcelona odpadła, bo przynajmniej sprawiedliwości stało się zadość.

Za kilka dni ciąg dalszy - maj.

16 maja 2010

Jeden z najsmutniejszych dni na Erasmusie...

...a wszystko przez futbol.
Zacznę może od małego wstępu. Kiedy wiele lat temu, paradując jeszcze wtedy w koszulkach Juventusu i Borusii Dortmund, ja i mój brat zaczynaliśmy interesować się piłką nożną, nasi rodzice nie przypuszczali, że kilkanaście lat później dla jednego z nas jednym z najsmutniejszych dni w życiu (wybacz Braciszku jeśli przesadziłem) będzie odejście trenera pewnego klubu do innego, a dodatkowo obaj będą prawie co tydzień jeździć na mecze w Anglii i Hiszpanii, pracując jednocześnie dla piłkarskich e-zinów.

Ale tak właśnie się stało, i dziś, pomimo faktu iż dzień minął po prostu fenomenalnie, to dzięki ostatniej kolejce hiszpańskiej Primera Division na skutek przytłaczającej ilości wydarzeń ogarnął mnie ogromny smutek. Wiadomo, w futbolu już tak musi być - aby ktoś wygrał, ktoś musi przegrać. Byłem dzisiaj na Mestalli, oglądając pojedynek Valencii z Tenerife. Ci pierwsi grali tylko o godne pożegnanie z kibicami, dla niektórych piłkarzy było to pożegnanie szczególne, ale o tym za chwilę. Ich rywalem był zespół, który potrzebował zwycięstwa, aby po raz pierwszy od kilkunastu lat utrzymać się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Niespodzianki jednak nie było, i po golu w doliczonym czasie gry to Nietoperze wygrały ten mecz, posyłając rywali do drugiej ligi. Najsmutniejsze było to, co wydarzyło się chwilę wcześniej, i chwilę potem. Kilka minut wcześniej trener zdjął z boiska Davida Villę, żywą legendę klubu, najlepszego strzelca ostatnich dekad nie tylko w klubie, ale także w reprezentacji. 166 goli w 274 meczach klubu i 36 goli w 55 meczach kadry uczyniło z niego najjaśniejszą gwiazdę tego klubu, i kiedy dziś schodził z boiska każdy z wypełnionego po brzegi stadionu zdawał sobie doskonale sprawę, że jest to ostatni mecz tego gracza na Mestalli. Szedł powoli do linii końcowej, sędzia zdając sprawę co się dzieje nie poganiał zawodnika. Tak ogłuszających braw nie słyszałem od dawna, a co miało się okazać - następna okazja była już kilkanaście minut później. Ruben Baraja zagrał dziś ostatni mecz w barwach Nietoperzy i pożegnanie Valencii z kibicami po tym sezonie stało się tak naprawdę pożegnaniem jednego aktora, wieloletniego kapitana drużyny. 10 sezonów, 355 meczy, zdobywca obydwu mistrzostw Hiszpanii w ostatniej dekadzie (po 30-letniej przerwie), Pucharu Króla, Pucharu UEFA i Superpucharu Europy - Baraja był symbolem tych wszystkich triumfów, i odchodząc (a raczej będąc zmuszonym do odejścia, ponieważ klub nie przedłużył z nim kontraktu jako piłkarzem, oferując inną posadę) sprawił, że wielu kibiców poczuło, że właśnie zakończyła się pewna era. Runda dookoła boiska na barkach kolegów, płynący z głośników hymn klubu, oklaski na stojąco strwające kilka długich minut - tak, ten piłkarz zasłużył na takie pożegnanie. Jak wiele znaczył ten piłkarz dla tego klubu niech poświadczy dziewczyna, która stała obok mnie kiedy to się działo - miała na sobie koszulkę Valencii z sezonu 2000/01, kiedy to Baraja przybył do klubu, z jego właśnie nazwiskiem, i łzy ciekły jej po policzkach prawie strumieniem. Tak, tyle ten jeden człowiek znaczył dla tych tysięcy zebranych na stadionie i kibicującym Nietoperzom w innych miejscach. Patrząc na to wszystko, co dzieje się przed moimi oczami, uświadomiłem sobie, że tylko prawdziwy kibic piłki nożnej jest w stanie doświadczyć czegoś takiego, jak tych 55.000 ludzi zebranych na stadionie.
Drugi czynnik smutku to zespół Tenerife. Patrząc na ich kibiców, tak licznie zgromadzonych na Mestalli, którzy przybyli tysiące kilometrów z Wysp Kanaryskich, aby być świadkami jak ich zespół utrzymuje się w Primera Division - naprawdę, chciałem aby Valencia przegrała ten mecz. Dopingowali swoich bez przerwy, i kiedy w 93' Alexis strzelił zwycięską bramkę dla Valencii, oznaczającą spadek Tenerife do Segunda Division, całkowicie zrozumiałem ich rozpacz. i żałowałem, że nie myliłem się, kiedy prorokowałem wczoraj kto spadnie. Po końcowym gwizdku piłkarze ze łzami w oczach schodzili z boiska, ja natomiast po meczu widziałem twarze kibiców. Pusty wzrok, załamanie, na wielu twarzach kibicek ślady po rozmazanym makijażu, wielu nawet kilkadziesiąt minut po końcowym gwizdku ciągle płakało. Nikt nic nie mówił. A to nie był koniec smutku na ten dzień...
Po meczu udałem się do przystadionowego baru, aby upewnić się, że FC Barcelona wygrała z Realem Valladolid i zdobyła zasłużony mistrzowski tytuł. Jednak to co innego najbardziej na mnie wpłynęło - twarze piłkarzy rywala Barcy, dla których porażka, podobnie jak dla Tenerife, oznaczała spadek. Twarz ich trenera, Javiera Clemente, tak zasłużonego człowieka dla hiszpańskiej piłki, wyrażała totalny smutek, żal, bezradność... Był naprawdę bliski płaczu, nie reagował już tak naprawdę na to co dzieje się na boisku. A pikarze znieśli to jeszcze gorzej - leżeli na boisku z twarzami ukrytymi w dłoniach, nie chcąc patrzeć jak obok nich cały stadion cieszy się z mistrzostwa. Ktoś musiał spaść, niestety, trafiło akurat na nich - zarówno Tenerife, jak i Valladolid do utrzymania zabrakło jednego punktu. Nawet nie jedno zwycięstwo więcej. Jeden remis.
I ostatni, najbardziej personalny czynnik. Przez cały ten sezon 2009/10 byłem wielokrotnie na Mestalli, pełną listę można znaleźć po prawej stronie. Zżyłem się z tym klubem, żżyłem się z tymi ludźmi dookoła, o czym w materialnym sensie mogą świadczyć koszulki, szaliki i flaga klubu w szafie oraz inne rzeczy, porozwieszane po pokoju. Kiedy stałem obok płaczącej kibicki, ludzie oklaskami żegnali swoich bohaterów, a z głośników leciał hymn "Amunt Valencia!"... Tego się nie da opisać. Trzeba być kibicem piłki nożnej, żeby TO poczuć. I druga sprawa - dla mnie koniec sezonu to coś symbolicznego. Zaczęło się odliczanie rzeczy z określeniem "ostatni". Koniec Erasmusa coraz bliżej.

Pamiętnik z podrózy: Maroko

Środa i czwartek, 7. i 8. kwietnia 2010: Dzień wylotu. Wstanie o 4 rano (zasypianie 3 godziny wcześniej z myślą "oby tylko budzik zadzwonił"), metrem na lotnisko, po drodze spotykając towarzyszów podróży - Monikę, Dominikę, Artura i Michała (wszystko Polacy), z Javierem (Meksykaninem) mieliśmy spotkać się już na lotnisku. Samolot z samego rana do Madrytu - półgodzinna drzemka - kilka godzin oczekiwania, spędzonego przeze mnie jako przewodnik po Madrycie (po raz kolejny) i o godzinie 16:40 wystartowaliśmy z Madrytu do Fezu. Może na początek trochę jeszcze wprowadzenia - pomysł wylotu do Maroka zrodził się miesiąc wcześniej, na domówce u Moniki i Michała. Pomimo iż był zaproponowany około 20 osobom, skusiła się nasza szóstka. Wszystkie przeloty kosztowały mnie 50€ (Ryanair oczywiście), z czego 20€ kosztowało... płacenie kartą, 5€ za każdy z czterech lotów. Termin był bardzo dobry ku temu, gdyż w kwietniu Universidad Politécnica de Valencia zrobiła studentom 3 tygodnie wolnego - najpierw tydzień wolnego z okazji Wielkiej Nocy (w Hiszpanii znana jako Semana Santa - Święty Tydzień, a następnie dwa tygodnie wolnego jako czas na przygotowanie się do kwietniowych poprawek po sesji zimowej, które na szczęście mnie nie dotyczyły. Ah, no i przede wszystkim - dlaczego Maroko? Nigdy nie byłem jeszcze w Afryce, tym bardziej w żadnym kraju arabskim i coś mnie tam ciągnęło ;-) I nie żałuję! (choć nie było tak kolorowo jakby mogło być).
(między Europą a Afryką)
Zatem, kontynuując podróż. Podróż do Fezu upynęła przyjemnie (1,5 godziny snu było bezcenne po takiej małej ilości snu noc wcześniej), godne zapamiętania była zmiana czasu - cofa się godzinę, przez co teoretycznie wydaje się, że czas się zatrzymał... i szczerze powiedziawszy, po dotarciu do Mediny, starej części miasta, rynku, to wrażenie tylko się potęguje. Po wyjściu z samolotu... szok. Niby lotnisko, ale jedyne co widzisz to jeden budynek (średnich rozmiarów, nie żaden europejski terminal) i... jeden samolot pasażerski innej europejskiej linii obok, i to wszystko.
(sala przylotów w Fezie)
W hali odlotów tłum - te dwa samoloty to prawdopodobnie jedyny bezpośredni transport z cywilizacją Europą. Pogoda - oczywiście żar leje się z nieba, a żeby zabrać więcej rzeczy to nałożyłem więcej warstw na siebie niż to było konieczne. Wyjście z lotniska i od razu coś, czego każdy się spodziewał - zwykłe wzięcie taksówki dla 6 osób okazało się prawie niemożliwe, jednak! Maroko to kraj arabski, masz pieniądze - wszystko jest możliwe. Jedyny rodzaj taksówek pod lotniskiem to... ponad 20-letnie Mercedesy.
(taksówka z Fezu do Merzougi)
Są jeszcze dwa inne typy samochodów do przewozu osób - jeden to petit taxi, mające limit osób równy 3, w Mercedesach teoretycznie są to 4 osoby. Teoretycznie, gdyż nam udało się załadować do tejże taksówki w szóstkę, komfortowo nie było, ale jednak lepsze to niż rozdzielać się pierwszego dnia, nie wiedząc nic dokąd. Trzecim, ostatnim typem to stare skutery z doczepioną przyczepką, na których powinno przewozić się tylko rzeczy, nie ludzi, ale i z tego transportu później skorzystaliśmy.
Ah, a propos - przed wyjazdem powiedziałem sobie, że ten wyjazd będzie dla mnie inny niż poprzednie z jednego powodu - tym razem, po raz pierwszy nie dbam totalnie o organizację, dla mnie już dość tych nerwów, czasu i stresu, tym razem niech kto inny tym się zajmie. Jak się później okazało, była to jedna z rzeczy, które negatywnie odbiły się na całej tej podróży, gdyż... nie było żadnego planu, nie mieliśmy żadnych przewodników turystycznych, praktyczne nie mieliśmy nic przygotowane, a chyba można się domyślić, że jechanie do obcego kraju, ba! na inny kontynent jedynie z mapą w głowie między jakimi miastami chce się podróżować - to "trochę" za mało. Był to jeden z ważniejszych czynników, z powodu których zdecydowałem się później w Assaouirze (4. dnia podróży) odłączyć od grupy i kontynuować podróż we dwójkę, z Javierem, co okazało się rewelacyjną decyzją, która to w największej mierze sprawiła, że pobyt w Maroku uważam za jak najbardziej pozytywny.
Ale wracając do Fezu. Nocowaliśmy w nim dwa dni, także czasu na zobaczenie miasta mieliśmy aż nadto. Przede wszystkim - ogromny kontrast aż bije w oczy. Na to milionowe miasto składają się dwie części - Stary i Nowy Fez. Jak łatwo się domyślić, Stary Fez to uboga dzielnica, w której dominuje bieda, ubóstwo i życie z dnia na dzień. Kiedy szedłem ulicą, nieraz mając ochotę coś zjeść, powstrzymywała mnie jedna najważniejsza rzecz - strach. Strach przed tym, że nie ważne co zjesz, i tak prawdopodobnie dopadną Cię choroby żołądka/układu trawiennego (i w końcu i tak mnie dopadły, ale dopiero po 3 dniach i trwały jedną noc), a picie jakiejkolwiek wody _nie_ z butelki równa się z zatruciem... Oczywiście nie dało się tego ominąć, a jeść trzeba coś było, ale mimo wszystko był to jeden z głównych powodów, dla których pierwszego dnia po powrocie do Valencii zrobiłem sobie... zwykłą, normalną, pastę neapolitanę. Nic skomplikowanego, a tak mi tego brakowało!
(jedna z bram do mediny w Fezie)
(ulice Fezu)
(w głąb mediny)
(garbarnia w Fezie)
Nocowaliśmy w prywatnym... hostelu? gospodarstwie domowym?
(salon)
W każdym razie - tak jak większość budynków w Medinie, tak i ten nie miał na zewnątrz okien, światło dostarczał otwór w dachu, który na czas deszczu (jakiego deszczu...) można zasłonić. Pokój miał swój klimat, podobnie jak cała hacjenda. Serwowane tam śniadanie, typowo arabskie, było jedynym posiłkiem w Fezie, który jadłem bez obaw... i bez zmartwień o stan mojej kasy, gdyż ceny tam (w porównaniu z Hiszpanią, nie Polską) są śmiesznie niskie. Za spore śniadanie płaciłem 20 dirhamów - mniej niż 2€, za obiad w "restauracji" - ok. 60 dirhamów, mniej niż 6€. Do tego dochodziły wszechobecne herbaty miętowe o zawartości cukru przewyższającej ilość wody. Z piciem tych herbat także wiązało się ryzyko - z jednej strony bomba kaloryczna, z drugiej zwyczaj serwowania herbaty, którego odmówieniem można było się narazić, i z trzeciej, najważniejszej - czy ta woda na pewno pozbawiona jest bakterii? Ale cóż, kto nie ryzykuje... ;-)
Jak już wspomniałem, kto ma pieniądze, może w Maroku wszystko, nawet dogadać się po polsku. Każdy na ulicy (nawet nas nie słysząc!) mówił do nas "Dzień dobry!", "Cześć!" etc., chcąc oczywiście zedrzeć nas do ostatniego dirhama, straszne, ale zarazem... tak odmienne kulturowo, że aż intrygujące. Sam zwyczaj targowania się - na początku strasznie mnie irytował - chciałem po prostu pójść gdzieś, kupić po jakiejś normalnej cenie i sprawić że zarówno klient, jak i sprzedający są zadowoleni, jednak taki układ w większości miejsc w Maroko nie istnieje. Jeśli się nie targujesz (o dosłownie cokolwiek, od kosztu wynajęcia pokoju, przez koszt taksówki - nie mają taksometrów, cenę ustalasz przed wejściem - i kończąc na zwykłym targu, to możesz obrazić kupca... albo sprawić, że będzie szczęśliwy, bo zdarł z Ciebie pieniądze.
Językami urzędowymi w Maroku są francuski i arabski, i szczerze powiedziawszy znajomość francuskiego bardzo ułatwiałaby wiele spraw, jednak że moja znajomość francuskiego skończyła się po trzech latach liceum, dużo z tej wiedzy nie pozostało. Wszechobecne napisy arabskie zastąpiły napisy francuskie w głębi lądu, bliżej pustyni i dalej od cywilizacji. W Fezie można było za pieniądze dostać dosłownie wszystko, co chwila ktoś zaczepiał Cię (ale na szczęście nie nachalnie) i mówił tradycyjne: "Welcome my friend, please enter to my shop, just to see, see is for free", oburzając się później gdy nie chciało się albo wejść, albo - co gorsza - po wejściu nie chciało się nic kupić.
Po zwiedzeniu Mediny skierowaliśmy się na wzgórze górujące nad miastem, którego szczyt zajmował ogromny cmentarz muzułmański (praktycznie identyczny do chrześcijańskich, tyle tylko że... bardzo zaniedbany, jedynymi strażnikami były stada kóz pasące się na nim) oraz ruiny po jakiejś twierdzy - z racji tego, że nie wiedzieliśmy nic o tym miejscu, nie mogę napisać co to kiedyś było. W każdym razie - widok był imponujący.
Następnie wsiedliśmy do "taksówki" (nazwa "TOP magic" lepiej pasuje - to magia że to coś jeździło, zdjęcie powyżej ;-) ) i udaliśmy się do Nowego Fezu, tej bogatszej, przypominającej europejskie części miasta. I faktycznie - nikt nie bał się aż tak bardzo zamówić cokolwiek, nikt nie targował się w sklepach, wszystko było takie... normalne.
(park w Nowym Fezie)
Piątek i sobota, 9. i 10. kwietnia 2010: Podróż do miejscowości Merzouga, położonej u wrót Sahary, w 7 osób (łącznie z kierowcą) w jednym Mercedesie. Tak naprawdę był to jedyny punkt podróży, który był wcześniej ustalony i pewny. Namiar na człowieka dostaliśmy od innych Polaków, którzy wcześniej tam byli. Człowiekiem tym okazał się Hassan, mężczyzna który zawiózł nas na pustynię. Co o nim można opowiedzieć? Miał głowę do interesów, mimo iż sam nie potrafił pisać i czytać, my zapłaciliśmy za półtora dnia na Saharze 70€ na osobę - czyli fortunę, jak na Maroko. Dojechaliśmy po południu, po 6 godzinach przebijania się wąskimi drogami przez góry Atlasu, jadąc na wysokości wyższej niż szczyty Rys - widoki były niesamowite, nie miałem pojęcia, że jest to tak piękne miejsce!
(ośnieżone szczyty Atlasu)
(przełęcz)
W odległości ok. 30 kilometrów od miejsca przeznaczenia przesiedliśmy się na jeepy, i po chwili jechaliśmy... na ich dachu. Niesamowite uczucie, przypominało mi się wtedy o czasach, kiedy jeszcze windsurfowałem, a wiatr rozwiewał moje długie włosy... ech ;-)
(na dachu jeepa)
(baza w Merzoudze)
(na wydmach)
(przewodnik)
Po dotarciu na miejsce prawie z marszu wsiedliśmy na wielbłądy i wyruszyliśmy na ich grzbietach na pustynię. Pierwszy raz na grzbiecie wielbłąda i muszę przyznać - nie było to niemiłe uczucie, jednak straszne było to, jak wielbłądy są traktowane. Przede wszystkim - do przewozu ludzi używa się tylko samców, po drugie, są powiązane ze sobą w okrutny sposób - lina łączące dwa wielbłądy wchodzi przez jedno nozdrze, a wychodzi przez jamę ustną tego samego zwierzęcia, nie chcę nawet sobie wyobrazić jaki to musi być dla nich ból, jednak cel jest osiągnięty - jeśli idzie jeden, to kontynuują wszystkie, bo chcą uniknąć bólu. Po dwóch godzinach podróży dotarliśmy do wysokich wydm Sahary. Muszę przyznać, że mnie widok jaki zobaczyłem oczarował. Nigdy nie byłem wielkim fanem piasku, zdecydowanie wolę środowisko wodne, jednak tamto miejsce...
Czerwony piasek, zachód słońca, cisza dookoła... Naprawdę można się było w takim miejscu zakochać. Ludzie dookoła - wszyscy mili, ale tak długo, jak ma się pieniądze. Drugiego dnia pobytu wybraliśmy się na bliżej od naszego obozu położoną wydmę i w pewnym momencie zobaczyliśmy na horyzoncie biegnącą kobietę z dzieckiem. Biegła przez pustynię, do nas, aby rozłożyć przed nami na piasku swoje rzeczy na sprzedaż. Uwierzycie? Biegła tyle przez pustynię, żeby tylko zaoferować nam swoje produkty...
Powrót z pustyni był również cudowny. Noc zapadła niespodziewanie szybko i naszym oczom na niebie ukazała się nieskończona ilość gwiazd i ich konstelacji. Jadąc wtedy w totalnej ciszy na grzbiecie wielbłąda, patrząc się w niebo, zastanawiałem się nad jednym... czy może być coś piękniejszego? Po pewnym czasie okazało się, że może - na niebie dostrzegłem spadającą gwiazdę. Wymówiłem oczywiście życzenie, póki co powoli i systematycznie się sprawdza... ;-) Interesujące było zsiadanie z wielbłąda - mój okazał się jakimś narwańcem i było blisko, a spadłbym z jego grzbietu. Dopiero wtedy pomyślałem o tym, że pojechałem do Maroka bez choćby ubezpieczenia zdrowotnego. No cóż, kto nie ryzykuje...
Po powrocie do obozu niestety ukazał się prawdziwie arabski duch naszych gospodarzy. Oprócz nas w obozie było trzech Hiszpanów oraz para Francuzów. Nasi gospodarze myśleli, że im lepiej będziemy imprezować, tym lepiej zapamiętamy to miejsce i tym lepiej będziemy je polecać naszym znajomym. Niestety, naprawdę dobra zabawa trwała tylko do pewnego momentu - później wszystko zaczęło dla mnie wyglądać "na siłę", Hiszpanie byli tak zjarani (przywieźli ze sobą chyba worek haszyszu) i spici (kilka kartonów wina), że pewnie samego wieczora i tak nie zapamiętali, Francuzi szybko się zmyli. Ja natomiast w pewnym momencie stwierdziłem, że chyba dość już tej frajdy...
Poranek był jednym z najgorszych w tym roku. Chyba każdy Polak wie, co wydarzyło się 10. kwietnia tego roku. Najpierw dostała SMS-a Dominika, nikt z nas nie chciał w to uwierzyć, zadzwoniłem po chwili do mamy i oto stało się, dowiedziałem się, będąc na Saharze, o takiej tragedii. Żebym nie został źle zrozumiany, bo wokół tego tematu narodziło się wiele kontrowersji - tak, zapłakałem nawet nad losem tych, którzy zginęli, i przez kilka następnych dni czułem się niesamowicie przybity. Jednak nie z powodu śmierci Lecha Kaczyńskiego, a z powodu śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, pewnego symbolu niepodległości, o którą Polska tak długo i wytrwale walczyła, oraz śmierci tych wszystkich ludzi, którzy byli na pokładzie, a tyle znaczyli dla państwa, jak choćby śp. Sławomir Skrzypek, prezes Narodowego Banku Polskiego... Szczerze, uważam się za patriotę, interesuję się bardzo polityką i wszystkim co dzieje się na świecie i po prostu bałem się o Polskę w tamtym momencie, jak na to wszystko zareaguje... To, co podnosiło mnie na duchu, to fakt, że przez to jedno zdarzenie choć przez chwilę o Polsce było głośno - gdziekolwiek szedłem ulicą i tubylcy dowiadywali się, że jestem z Polski, każdy składał kondolencje. Dzień wcześniej chodziłem w koszulce reprezentacji Polski, dzień później stwierdziłem, że przyciągałaby już za dużą uwagę...
Każdy ma swoje własne zdanie o śp. Lechu Kaczyńskim, o tym kim był, jakie sprawował rządy (?), jak się zachowywał... Przyznam się szczerze, nigdy bym na niego nie zagłosował, tak jak teraz nie zagłosuję na jego brata (co poza tym uważam za, przepraszam za wyrażenie, skurwysyństwo że wykorzystuje śmierć brata aby sięgnąć po władze, przypominając dookoła wszystkim "o tym, że postąpi tak jak jego najukochańszy brat". Nie zaprzeczam słowom "najukochańszy", bo sam mam brata, ale w tym kontekście... brak mi słów), ale był właśnie tym symbolem, który nagle odszedł, a wraz z nim tyle ważnych dla funkcjonowania państwa osobistości, i to w takich okolicznościach - lecąc na uroczystości do Katynia, w którym zginęło tyle tysięcy polskich oficerów i elit...
Po tym wydarzeniu mój pobyt w Maroku zmienił trochę swój charakter. Nie było już takiej beztroski, każdy mniej się odzywał, ja chętnie oddzielałem się od grupy, aby poprzeżywać w samotności ostatnie wydarzenia.
Z Merzougi wyjechaliśmy popołudniem, i po raz kolejny ujawnił się charakter naszych gospodarzy - bawiąc się wczoraj z nimi, przynosili nam napoje, za które tuż przed wyjazdem... kazali nam zapłacić. Pozostawiło to duży niesmak.
Dalszą podróż kontynuowaliśmy autobusem do Assaouiry, położonym nad Oceanem Atlantyckim miastem. Noc w autokarze była dla mnie koszmarem, z powodu kłopotów z żołądkiem. Na jednym z przystanków kupiłem jednak Smectę i kilka godzin później wszystko wróciło już do stanu normalności, ja jednak zacząłem mieć się na baczności co biorę do ust.
Sobota, 11. kwietnia 2010: Assouira to piękne miejsce. Ludzi nie są tak biedni, jak w Fezie, ulice są o wiele szersze, przez co nikt Cię nie zaczepia (jeśli idzie się środkiem drogi), czuć klimat innej kultury, jednocześnie nie tracąc tego europejskiego ducha... normalności. Nocowaliśmy znowu w czymś na kształt hostelu, koszt niższy niż w Fezie - na osobę po 50 dirhamów, czyli poniżej 5€. To, co rzuciło mi się w oczy, to... koty. W Fezie myślałem że to tylko cecha tego miasta - na ulicach było pełno bezpańskich kotów, gdzie się nie spojrzało - tam leżał, szedł, biegł kot - szary, brudny dachowiec. Samo miasto - naprawdę urokliwe. Oczywiście, głównym źródłem utrzymania był handel i turystyka. Na ulicach było jeszcze więcej Europejczyków (głównie Francuzów) niż w Fezie. Zrobiliśmy krótki spacer po ulicach miasta, zjedliśmy kolację (nie ma to jak dobry kebab!) i okazało się, że mam szczęście do podróży - tego samego dnia zespół koszykarek z tego miasta zdobył pierwszy w historii tytuł mistrza kraju i przed moimi oczami przez ulice miasta przetoczył się cały orszak ludzi, z wywalczonym pucharem. Wieczór zakończyliśmy w Cafe Vera - hiszpańskim lokalu na dachu budynku nad oceanem. Atrakcje tego wieczora zapewniały dwie tancerki z ogniem.
(widok z dachu hostelu)
(ulice Assaouiry)
(port rybacki)
(zachód słońca nad Oceanem)
(świętowanie mistrzostwa)
(ogniste show w Casa Vera)
Niedziela, 12. kwietnia 2010: Czas na Casablankę. Powiedziałem rano Javierowi, że nie wiem jak on, ale ja muszę się oddzielić od naszej grupy, na co przystał z wielkim entuzjazmem. Podróż zapamiętam do końca życia - znaleźliśmy miejsca na samym końcu autobusu, podróż była w ciągłym biegu. Co chwila autobus się zatrzymywał lub był zatrzymywany przez policję, która sprawdzała co przewozi się w lukach, ludzie wsiadali czasem w biegu, do luku bagażowego trafiały nawet zwierzęta (kury), folklor totalny - ale przyświecał nam cel podróży. Po Casablance, tym wielkim i słynnym marokańskim mieście spodziewaliśmy się wiele, oczekiwania niestety nie zostały spełnione. Owszem, jest to naprawdę ogromne miasto, ale biedę czuć i widać w każdym miejscu, na które spadnie spojrzenie przyjezdnego. Z jednej strony - wysokie, białe (lub beżowe) wieżowce i słynne nazwy dookoła, z drugiej bieda tak wielka, że nie da się tego opisać. Trafiliśmy do przyzwoitego hotelu - przyzwoity, znaczy miał normalną łazienkę (a nie dziurę w podłodze jak większość spotykanych łazienek i ciepłą wodę) i wyglądał na bezpieczne miejsce. Odnośnie bezpieczeństwa - nigdy nie zostawialiśmy cennych rzeczy w hotelu, zawsze blisko siebie. Co dziwniejsze - częściej chyba ja sam bardziej się bałem o okradzenie niż to było konieczne. Jak powiedział nam jeden z przewodników, według prawa Koranu za kradzież zdarza się że wymierzane są kary... obcięcia ręki. Sporadyczne, ale żeby nauczyć społeczeństwo - sprawdza się. Co innego, kiedy wychodzisz ze sklepu i masz wrażenie, że sprzedawca właśnie Cię okradł - on Cię nie okradł, tylko wykorzystał Twoją naiwność i nieznajomość rzeczywistej wartości kupionego przedmiotu.
Gdyby nie jedno miejsce, uznałbym podróż do Casablanki za czas stracony - tym miejscem był meczet Hassana II, obecnego króla Maroka. Meczet ten jest nowy, ma dopiero 17 lat. Jest trzecim na świecie największym meczetem, z pojemnością 200.000 wiernych, z minaretem wysokim na 210 metrów - dla innowierców wstęp zabroniony, możliwe jedynie wycieczki 4 razy dziennie, o 9:00, 10:00, 11:00 i 14:00. Jedynie meczet w Mekce i Arabii Saudyjskiej jest większy, z pojemnością... 2,5mln wiernych. Przyznam się, że budynek robi ogromne wrażenie, dodatkowo cała jego okolica - ogromny przeszklona podłoga, rozsuwany dach, plac, krużganki, okoliczne budynki, oraz co najważniejsze - położenie nad samą wodą, sprawiają że czuje się potęgę i majestat tego miejsca. Ciekawostką jest fakt, iż meczet został podobno zaprojektowany przez samego króla, oraz że ma symbolizować, jak napisano w Koranie, "Tron na wodzie".
W Casablance pomocą (odpłatną, oczywiście...) służył nam młody Marokańczyk. Pokazał nam już pierwszego dnia wszystkie ważne miejsca, i muszę przyznać - bez niego nie udało by się zobaczyć tylu miejsc, dlatego przy okazji podróży do egzotycznych krajów warto czasem zastanowić się nad opcją lokalnego przewodnika, ale z jednym zastrzeżeniem - na początku znajomości ustalić cenę za "fatygę", beż żadnych późniejszych negocjacji.
W Casablance po raz pierwszy i jedyny w Maroku skusiłem się na pójście do... McDonalda. Dwie rzeczy mnie do tego skłoniły - pierwsza, w końcu mogłem na chwilę zapomnieć o ciążącym nade mną lękiem o każdy kęs jaki biorę do ust, drugą natomiast były ceny, które (znowu, w porównaniu z Hiszpanią, nie Polską) były śmiesznie niskie. Ale naprawdę, generalnie patrząc - z jednej strony piękne, przeszklone wieżowce, z drugiej mające za chwilę zawalić się rudery, podparte jedynie drewnianymi balami, z jednej strony biznesmeni w marynarkach, spodniach w kancik, z krawatami i teczkami, z drugiej - tłumy bezdomnych, żebrających ludzi... W samym McDonaldzie telewizor plazmowy, za którego równowartość mogłby wyżyć przez miesiąc (albo i wiele dłużej) wielodzietna rodzina, a w samej telewizji obrazki jak z innego świata...
(ulice Casablanki)
Poniedziałek, 13. kwietnia 2010: Podróż do Marakeszu. Po wyjściu z hotelu skierowaliśmy nasze kroki na stację autobusową, którą pokazał nam (o dziwo, za darmo) nasz przewodnik w Casablance. Poinformował nas, że oprócz abutobusów państwowych, którymi miałem "przyjemność" podróżować z Marzougi do Assaouiry i z niej do Casablanki, istnieje także inna sieć. Bilet kosztuje grosze drożej, a różni się nowoczesnymi autobusami z logiem Eurolines, klimatyzacją, ponumerowanymi miejscami, profesjonalnym personelem, szybkością, nie zatrzymuje się co chwilę... dosłownie wszystkim. Wybór tego środka transportu był strzałem w dziesiątkę - na stacji w Marakeszu poznaliśmy dwie sympatyczne dziewczyny - Audrey i Crie, siostry z Montrealu, Quebec, Kanada. Z racji tego, że jest to francuskojęzyczna część Kanady, to nagle nasze problemy językowe zniknęły, a pojawiło się coś, co sprawiło, że zapamiętałem tę część całej podróży do Maroka najlepiej z całego pobytu - radość z każdej chwili. Nocleg znaleźliśmy w Youth Hostel - międzynarodowej sieci hosteli dla młodych ludzi; właścicielami w Marakeszu było sympatyczne małżeństwo. Przyznam się, że nie chciałem opuszczać tego miasta, było tak wspaniale!
(parking rowerów i skuterów w Marakeszu)
(z Audrey i Chri)
(Audrey!)
(sklep z przyprawami w medinie w Marakeszu, jeden z tysięcy)
Ale może trochę więcej o Marakeszu. Patrząc na kolory dookoła, wydaje się jakby było położone na pustyni - wszystkie budynki w piaskowym kolorze, jednak widok ośnieżonych szczytów Atlasu wyprowadza z błędu. Na ulicach mnóśtwo ludzi - większości albo turystów, albo handlarzy chcących namówić tychże turystów do kupna czegoś, o czym jeszcze przed chwilą nie wiedzieli że potrzebują. Najważniejszym miejscem w Marakeszu jest Dżemaa el-Fna, największe targowisko w Maroku, wpisane wraz z całym centrum na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Można na nim kupić dosłownie wszystko, oczywiście podrobione. Było to pierwsze i jedyne miejsce w Maroku, gdzie kupcy prawie na siłę chcieli mnie zabrać do ich straganów i musiałem dwa razy użyć siły, żeby się ich pozbyć, nie mówiąc o tym ile razy musiałem użyć siły persfazji, że NAPRAWDĘ nie chcę tego co chcesz mi zaoferować, może to zabrzmi śmiesznie, ale groźne spojrzenie wiele razy także pomagało.
(torby zrobione z aluminiowych puszek)
(lampy)
(Dżemaa el-Fna)
(henna, typowe tymczasowe dekorowanie ciała u kobiet)
Czas płynął mi tak doskonale, że nie wiedzieć kiedy nagle przyszedł czwartek, dzień kiedy o 6 rano miałem wylot do Madrytu... Ostatni wieczór spędziliśmy w małym klubie niedaleko naszego hostelu. Przy zamówieniu marokańskiego, naprawdę dobrego piwa dostaliśmy także cały stos tapas - byłem mocno tym pozytywnie zaskoczony. Jeden człowiek za klawiszami grał i śpiewał słynne utwory, szkoda tylko że przez większość czasu ich nastrój był taki, że chciało się człowiekowi płakać. Z jednej strony była to prawda - że trzeba już opuszczać ten kraj, oraz że tylko końcówka pobytu w nim była tak wspaniała - ale i szczęścia, bo trzeba się cieszyć tym co jest, choćby najmniejszymi rzeczami, a w tamtej chwili byłem przeszczęśliwy.
Bardzo oddająca charakter kraju była rozmowa z taksówkarzem, który miał mnie zawieźć na lotnisko. Godzina 4:00, kursywą kierowca. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Zawiezie mnie Pan na lotnisko za 40 dirhamów?
- Nie ma mowy. Sto (kłamstewko).
- Jestem tylko biednym studentem, wracam do kraju, nic więcej mi nie zostało.
- Nie ma mowy, za daleko (kłamstewko), nie opłaca mi się (kłamstewko)! 80 to minimum (kłamstewko).
- Naprawdę nie mam więcej pieniędzy (kłamstewko).
- To może euro?
- Nie mam (kłamstewko), musiałbym iść wymienić (kłamstewko).
- 60.
- Naprawdę nie mam więcej pieniędzy (kłamstewko)!
- No dobra, 40, wsiadaj.
Na tym to właśnie polega. Maroko to niesamowity kraj pod względem właśnie tej psychologii tłumu, handlu etc., moim zdaniem każdy student tego kierunku (i nie tylko) powinien przynajmniej raz doświadczyć czegoś takiego... i się od marokańskich kupców nauczyć, bo są oni mistrzami w psychologii. Po jednym spojrzeniu wiedzą już co mogą Ci sprzedać, ile za to zapłacisz etc. Momentami było to naprawdę imponujące, jak na przykład wizyta w garbarnii w Fezie - nasz przewodnik, kiedy daliśmy mu po euro na osobę, prawie się śmiertelnie obraził, rzucając monetami o ziemię - domagał się większych pieniędzy, mówiąc (niekoniecznie zgodnie z prawdą) że dla niego takie pieniądze nic nie znaczą, normalnie turyści dają więcej. Trudno, nie byliśmy normalnymi turystami, a jeśli ktoś nie szanuje pieniędzy w Maroku to wiadomo że pogrywa sobie z Tobą - kiedy wyszliśmy, na tysiąc procent podniósł wszystkie monety co do centa.
I tak oto doszliśmy do końca naszej podróży... Lotnisko w Marakeszu zrobiło na mnie spore wrażenie - niejedno europejskie lotnisko nie prezentuje się tak, jak tamtejsze.
Spotkanie z resztą kompanów podróży, bezpieczny i spokojny lot do Madrytu, do którego docierały już informacje o kolejnych zamkniętych lotniskach z powodu zbliżającej się chmury pyłu znad Islandii, powrót doValencii okazał się właściwie w ostatnią chwilę - dzień później niebo nad całą Europą było już zamknięte. Maroko to kraj, który trzeba zobaczyć i doświadczyć na własne oczy, jednak jest coś jeszcze - dla mnie jedna podróż do tego kraju to w zupełności wystarczająca ilość. Zdążyłem być 8 dni na afrykańskiej ziemi, i naprawdę było mi dość, z tęsknotą powitałem hiszpańską ziemię. Wiele rzeczy miało na to wpływ, wymienionych powyżej w większości. Jednym zdaniem - biedny kraj biednych ludzi, o których dobrobycie świadczy to nieliczna kasta ludzi, którym udało się wyrwać, ale nie powinno to zamazywać prawdziwego obrazu tego kraju.
P.S. Ciekawostka na koniec - w 1987 roku Maroko wysłało swoją oficjalną kandydaturę jako członka... Unii Europejskiej. Została ona oczywiście odrzucona, ale sama idea...
P.S.2. Więcej zdjęć w galerii na picassie, link po prawaej stronie.