Wybrałem się dziś drugi dzień z rzędu do kina, po wczorajszej wyprawie na "Madagaskar 2" (niestety nie na wyspę, tylko na film) dziś przyszła kolej na "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" ("The Day the Earth Stood Still"), film z o dziwo poprawnie przetłumaczonym tytułem. Notka nie będzie do końca o tym filmie, jednak nie mogę nie napisać kilku spostrzeżeń na jego temat.
Po pierwsze rola główna Keanu Reevesa. Nie wiem na ile jest to jego świadomy wybór a na ile "zasługa" danych reżyserów obsadzających role, ale jeśli tak dalej pójdzie to aktor ten na zawsze da się zaszufladkować jako bohater ratujący naszą planetę przez unicestwieniem, w dodatku nigdy nie będącym zwykłym "chłopakiem z sąsiedztwa". Mimo iż zagrał w wielu filmach (m.in. "Dracula", "Speed", "Johnny Mnemonic", "Adwokat diabła", "Mały Budda"), to nie da się ukryć, że jego najsłynniejsze role opierają się właśnie na tym schemacie - w "Matrixie" grał Neo, Wybrańca z niemal boskimi mocami, w "Constantine" Johna Constantine'a , upadłego anioła walczącego z siłami Piekła, w "Dniu, w którym..." gra Klaatu, przybysza z kosmosu, który choć przybył z misją zagłady wszystkiego co ludzie stworzyli, ostatecznie ratuje naszą błękitną planetę. Nie można jednak pominąć faktu, że pomimo schematyczności jego gry (scena, w której Klaatu zatrzymuje się, obraca głowę i spogląda do tyłu mogłaby być wyjęta dosłownie z "Matrixa", wystarczyłoby ubrać Reevesa w czarny płaszcz), ocena aktorskich umiejętności Reevesa musi być bardzo wysoka.
Druga sprawa związana z aktorami - obsadzenie Johna Cleesa w roli profesora Barnhardta, noblisty przekonywującego Klaatu o zmianie planów eksterminacji ludzi - genialne i niespodziewane dla widzów zagranie. Nie przypominam sobie, żebym widział jednego z moich ulubionych aktorów w tak poważnej roli, a mimo iż miał tylko krótką scenę do odegrania - zrobił to wyśmienicie. Brawa dla niego!
Sam film, ze scenariuszem opartym na słynnym filmie Roberta Wise'a z 1951 roku, mnie osobiście nie powalił na kolana, ale też nie rozczarował. Opowiada w dużym skrócie o tym, że wiele obcych cywilizacji obserwowało od lat Ziemię, jak się rozwija, a raczej upada. W końcu widząc, że jeśli nie powstrzyma się ludzi to zniszczą oni sami swoją planetę, postanawiają one uratować wszystkie inne niż homo sapiens gatunki, niszcząc jednocześnie wszelkie przejawy istniena człowieka na planecie. Od ostatecznej zagłady ratuje nas - ludzi wiara Klaatu, wysłannika obcych cywilizacji, że ludzkość na skraju zagłady potrafi się zmienić, potrafi zrozumieć że możliwy jest świat bez wojen, niszczenia, zła. I choć przesłanie filmu jest naprawdę szlachetne, ja osobiście w to nie wierzę. W to, że nagle może zakończyć się konflikt w strefie Gazy, że przestaną być łamane prawa człowieka w Chinach i wielu innych krajach, że instytucja policji nie będzie nikomu potrzebna etc. Ludzie byli, są i będą jacy będą, wszystkich sześciu miliardów ludzi na świecie nie da się zmienić. Jednak kończąc ten akapit chcę jeszcze raz podkreślić morał filmu - może istnieć świat bez wojen, bez przemocy, bez zła.
Dlaczego takie ważne stało się dla mnie podkreślenie tego morału? Otóż gdy wyszedłem z kina trafiłem na ulicę Piotrkowską, łodzianie wiedzą jak szczególne jest to miejsce, a dla innych pozostaje mi tylko zaprosić ich do Łodzi i przekonać się osobiście o klimacie najdłuższego deptaka w Europie. Na tymże deptaku często można latem spotkać młodych ludzi, grających na gitarach lub innych instrumentch, chcących zarobić na swoje potrzeby. Dziś, w ten śnieżny i przeraźliwie zimny dzień ku mojemu zaskoczeniu spotkałem na Piotrkowskiej jedną osobę grającą właśnie na gitarze, jednak najważniejszy był utwór, jaki ta osoba grała.
"Imagine" Johna Lennona. Przytoczę tylko fragment.
"(...)
Imagine all the people
Living life in peace..."
Przypadek?
Nie wierzę w przypadki.
Po pierwsze rola główna Keanu Reevesa. Nie wiem na ile jest to jego świadomy wybór a na ile "zasługa" danych reżyserów obsadzających role, ale jeśli tak dalej pójdzie to aktor ten na zawsze da się zaszufladkować jako bohater ratujący naszą planetę przez unicestwieniem, w dodatku nigdy nie będącym zwykłym "chłopakiem z sąsiedztwa". Mimo iż zagrał w wielu filmach (m.in. "Dracula", "Speed", "Johnny Mnemonic", "Adwokat diabła", "Mały Budda"), to nie da się ukryć, że jego najsłynniejsze role opierają się właśnie na tym schemacie - w "Matrixie" grał Neo, Wybrańca z niemal boskimi mocami, w "Constantine" Johna Constantine'a , upadłego anioła walczącego z siłami Piekła, w "Dniu, w którym..." gra Klaatu, przybysza z kosmosu, który choć przybył z misją zagłady wszystkiego co ludzie stworzyli, ostatecznie ratuje naszą błękitną planetę. Nie można jednak pominąć faktu, że pomimo schematyczności jego gry (scena, w której Klaatu zatrzymuje się, obraca głowę i spogląda do tyłu mogłaby być wyjęta dosłownie z "Matrixa", wystarczyłoby ubrać Reevesa w czarny płaszcz), ocena aktorskich umiejętności Reevesa musi być bardzo wysoka.
Druga sprawa związana z aktorami - obsadzenie Johna Cleesa w roli profesora Barnhardta, noblisty przekonywującego Klaatu o zmianie planów eksterminacji ludzi - genialne i niespodziewane dla widzów zagranie. Nie przypominam sobie, żebym widział jednego z moich ulubionych aktorów w tak poważnej roli, a mimo iż miał tylko krótką scenę do odegrania - zrobił to wyśmienicie. Brawa dla niego!
Sam film, ze scenariuszem opartym na słynnym filmie Roberta Wise'a z 1951 roku, mnie osobiście nie powalił na kolana, ale też nie rozczarował. Opowiada w dużym skrócie o tym, że wiele obcych cywilizacji obserwowało od lat Ziemię, jak się rozwija, a raczej upada. W końcu widząc, że jeśli nie powstrzyma się ludzi to zniszczą oni sami swoją planetę, postanawiają one uratować wszystkie inne niż homo sapiens gatunki, niszcząc jednocześnie wszelkie przejawy istniena człowieka na planecie. Od ostatecznej zagłady ratuje nas - ludzi wiara Klaatu, wysłannika obcych cywilizacji, że ludzkość na skraju zagłady potrafi się zmienić, potrafi zrozumieć że możliwy jest świat bez wojen, niszczenia, zła. I choć przesłanie filmu jest naprawdę szlachetne, ja osobiście w to nie wierzę. W to, że nagle może zakończyć się konflikt w strefie Gazy, że przestaną być łamane prawa człowieka w Chinach i wielu innych krajach, że instytucja policji nie będzie nikomu potrzebna etc. Ludzie byli, są i będą jacy będą, wszystkich sześciu miliardów ludzi na świecie nie da się zmienić. Jednak kończąc ten akapit chcę jeszcze raz podkreślić morał filmu - może istnieć świat bez wojen, bez przemocy, bez zła.
Dlaczego takie ważne stało się dla mnie podkreślenie tego morału? Otóż gdy wyszedłem z kina trafiłem na ulicę Piotrkowską, łodzianie wiedzą jak szczególne jest to miejsce, a dla innych pozostaje mi tylko zaprosić ich do Łodzi i przekonać się osobiście o klimacie najdłuższego deptaka w Europie. Na tymże deptaku często można latem spotkać młodych ludzi, grających na gitarach lub innych instrumentch, chcących zarobić na swoje potrzeby. Dziś, w ten śnieżny i przeraźliwie zimny dzień ku mojemu zaskoczeniu spotkałem na Piotrkowskiej jedną osobę grającą właśnie na gitarze, jednak najważniejszy był utwór, jaki ta osoba grała.
"Imagine" Johna Lennona. Przytoczę tylko fragment.
"(...)
Imagine all the people
Living life in peace..."
Przypadek?
Nie wierzę w przypadki.